wtorek, 16 lutego 2016

Rozdział 2

Zamknęli drzwi. Na klucz.
Choćbym nie wiadomo jak to klął, to modlił się, za nic nie chciały się otworzyć. Tylko to zimne powietrze owiewające mi kostki, wydostające się na zewnątrz przez szparę tuż nad podłogą. Usiadłem na schodach prowadzących do piwnicy, myśląc, że zaraz się rozpłaczę. Za tymi drzwiami leżała moja gitara. A ktoś je kurwa zamknął.
W pierwszym odruchu wstałem i pobiegłem po Wiktora. Była druga w nocy, wtorek, czy raczej środa. Ale wiedziałem, że on zrozumie. Witkacy też. Najszybciej jak mogłem dopadłem drzwi ich pokoju i zacząłem uderzać w nie jak oszalały. Dźwięk roznosił się echem po pustym korytarzu, zwracając na siebie uwagę wszystkiego, co o tej porze miało jeszcze uszy i nie spało. Wszystkiego, z wyjątkiem moich drogich kolegów. Musiały minąć lata świetlne, kiedy wreszcie jeden z nich pofatygował się by otworzyć drzwi. W ciemności twarze rozmazywały mi się tworząc groteskowe maski. Nie wiedziałem czy patrzę na Witkacego, Wiktora czy może w ogóle panią Helenę z portierni, ale przyznaję, że w tej sytuacji wszystkie opcje byłyby dobre. Wpadłem do pokoju jakby się paliło, po drodze potykając się o czyjś plecak i upadając z hukiem na podłogę. Była lepka. Obrzydliwie lepka. To potwierdzało, że nie pomyliłem numeru drzwi. Tylko ci dwaj mogli w tak krótkim czasie usyfić taką porządną podłogę. Oni to chyba robią specjalnie, ale mniejsza o to.
-Drzwi są zamknięte! – krzyknąłem żałośnie podnosząc się z parteru. Musiałem wyglądać na mocno rozgorączkowanego, bo po chwili poczułem jak ktoś kładzie mi obie ręce na ramionach i  delikatnie popycha na łóżko. Posłusznie usiadłem. Dopiero po chwili, kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, byłem w stanie dostrzec twarz zaniepokojoną Wiktora tuż obok.
-Stary, o co ci znowu chodzi? I dlaczego stwierdziłeś, że najlepiej będzie się tym z nami podzielić w środku nocy? – zapytał, choć w jego głosie nie słychać było zirytowania. Raczej zwykłe zdziwienie i ciekawość. Dlatego tu przyszedłem.
-Drzwi do piwnicy. Zamknęli je razem z gitarą. – to było wszystko co mogłem mu powiedzieć. Po głośno wypuszczonym powietrzu zrozumiałem, że nie potrzebuje dalszych wyjaśnień.
***
To dla niego typowe: chwilę posiedział w bezruchu, by powiedzieć tylko, że coś wymyśli. Ale jak Wiktor mówi że wymyśli, to wymyśli. Wystarczy mu nie przeszkadzać dzień czy dwa, a rozwiązanie problemu samo przyjdzie. To generalnie chyba jego największa zaleta. Chłopaki kazali mi wrócić do siebie i nie zawracać im głowy do rana. Ale to ta zamyślona mina Wiktora podniosła mnie naprawdę na duchu: jeśli on się przejął, to sytuacja opanowana.
***
Nie mogłem spać. Przysięgam, starałem się, ale serce biło mi w piersi tworząc nieznośny hałas, którego nie mogło zagłuszyć nawet chrapanie Rudego. Łóżko zrobiło się jakieś mniej wygodne, temperatura w pokoju spadła, a we mnie samym pojawiły się nagle ogromne pokłady energii, które domagały się wykorzystania. W pokoju brakowało mi powietrza.
Zaczynało świtać, kiedy wychodziłem z budynku, mając przy sobie jedynie paczkę papierosów. Nie zamierzałem opuszczać terenu kampusu: tylko wyjść, zapalić i wrócić. Nic wielkiego, a mimo to się nie udało.
Cisza na zewnątrz ogłuszała mnie jeszcze bardziej niż ta wewnątrz pokoju. Jakby wszystko na tę jedną noc umarło. Nawet chmury, fioletowe od pierwszych promieni bladego jeszcze słońca wydawały się wejść w zmowę z moim własnym losem i odmówić wszelkich ruchów. A ja potrzebowałem trochę życia. Czułem, jakby moja krew zastygała wraz z otoczeniem. Nic, nic, zupełnie nic. Od epizodu z zamkniętymi drzwiami byłem jednocześnie pobudzony i śpiący. Coś głęboko w środku, czego jeszcze nie potrafiłem nazwać nadkruszyło się. Niewielka rysa, ale wystarczająca, by wpuszczać drażniące światło do środka skorupy. I to właśnie światło tak mnie drażniło: jakby łaskotało moje wszystkie emocje jednocześnie, powodując między nimi szereg niezgodności i krótkich spięć. Musiałem tę szparę szybko zakryć. Powietrzem, papierosami, hałasem, czymkolwiek!
Miasto o tej porze wydawało się szczególnie kuszące. Zapragnąłem wyjść, choćby dla poczucia robienia czegoś zakazanego. Bo wychodzenie z terenu kampusu o czwartej nad ranem było zabronione. Powiedziałbym, że nawet bardzo zabronione. Gdyby ktoś mnie złapał, prawdopodobnie skontaktowano by się z rodzicami. Ale robiłem to już dziesiątki razy i nikt nigdy mnie nie zauważył.
Nie musiałem się zastanawiać. Chwilę później przeskakiwałem już ogrodzenie stawiając stopy na chodniku po drugiej stronie. I nagle jakby wszystko z powrotem ożyło: samochody na ulicach, gasnące już jena po drugiej latarnie, nieliczni przechodnie, głównie młodzi ludzie wracający o tej porze z klubów; to było to, czego szukałem. Zapaliłem papierosa. Dym z moich ust uniósł się w górę w przyjemny dla oka sposób otulając swoją poświatą słupy elektryczne i zasłaniające horyzont wieżowce. Nie wiedząc do końca co robię, zacząłem oddalać się od murów szkoły. Szedłem nie wiadomo po co i nie wiadomo do kąt, ale niewiarygodnie mi się to podobało. Dawno nie widziałem miejskich wschodów słońca. Wszystko wtedy przyjemnie pachnie, a człowieka przechodzą co jakiś czas ciarki. Jest cicho, ale nie tak przerażająco jak w nocy.
***
Chodziłem tymi samymi uliczkami, które zwykliśmy odwiedzać z Wiktorem podczas naszych nocnych wypadów. Nie robiłem tego świadomie, po prostu moje nogi jakby same trzymały się znajomej części miasta. Prawie cały czas wbijałem wzrok w chodnik i nuciłem melodie poznane jeszcze w gimnazjum. Aż zacząłem się zastanawiać, dlaczego tu jestem. Gitara? Nie. To niedorzeczne, taka reakcja byłaby idiotyczna. Może po prostu potrzebowałem się przewietrzyć. Nie muszę chyba znać dokładnego powodu. Chciałem tego, więc to zrobiłem. Nic poza tym.
***
Jakiś miliard lat świetlnych, który przeżyłem w mojej głowie od opuszczenia murów szkoły uświadomił mi, że nie mam przy sobie zegarka. A to oznacza, że nierozsądnie jest odchodzić zbyt daleka. Najlepiej byłoby w ogóle już wracać, zanim ktoś się zorientuje. Namyślałem się już wystarczająco, by móc wysiedzieć cały dzień lekcji.
***
Chwilę po siódmej znów znalazłem się w pokoju wraz z Rudym, który wszystko przespał. Nawet byłem mu wdzięczny, że nie przywitał mnie toną pytań o to, co robiłem w nocy. Nie jego sprawa. Niczyja sprawa. Odnalazłem plecak i zacząłem niedbale wypełniać go książkami na dzisiejszy dzień. Okazało się, że w środy jesteśmy skazani na same nudne lekcje jak biologia i matma. I jeszcze obowiązkowa gra na tych cholernych skrzypcach.
Zrezygnowany powlokłem się do łazienki by wziąć prysznic.
***
Prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni w tym roku zjawiłem się w sali przed czasem. Usiadłem jak zazwyczaj w ostatnim rzędzie i obserwowałem jak powoli wypełnia się zaspanymi uczniami. Czekałem. Na początku zjawili się wszyscy nudni ludzie, z którymi nie miałem zbyt wiele okazji do rozmowy odkąd jesteśmy w tej samej klasie. Potem kilku kolesi, którzy prawdopodobnie nie spali całą noc i przyszli przed dzwonkiem, bo już zaczynało im już nudzić. Dopiero na koniec, tuż przed ósmą zaczęły pojawiać się najciekawsze persony tej szkoły, a między nimi także Wiktor z Witkacym: patrząc na nich człowiek miał wrażenie, że mają w sobie coś nieporządnego, jakąś unikalną, chaotyczną aurę. Nawet jeśli ubrania mieli schludne, a włosy uczesane, nie sposób było pozbyć się uczucia roztrzepania jakie wywoływali swoim przyjściem. Uśmiechnąłem się. Wiktor zajął miejsce obok mnie, Witkacy musiał zadowolić się siedzeniem o ławkę bliżej do biurka nauczycielki.
***
Dzwonek na lekcje, niekończący się monolog profesorki, dzwonek na przerwę, ani jednego słowa z ust Wiktora, dzwonek na lekcje. Do tego momentu wszystko było niewiarygodnie przewidywalne i łatwe w zrozumieniu. No może za wyjątkiem treści lekcji, bo matma nigdy nie jest i nie będzie łatwa w zrozumieniu. Ale w porównaniu z tym, co zdarzyło się chwilę później, równania kwadratowe były miłym i przyjemnym rozpoczęciem poranka. Mianowicie, chwilę po rozpoczęciu się angielskiego z głośników szkolnego radiowęzła rozległ się irytujący dźwięk, przypominający przychodzące na telefon powiadomienie o nadchodzącym napadzie padaczki, który po chwili wymownej ciszy został zastąpiony przez miękki głos pani z sekretariatu, która „pragnęła tylko króciutko poinformować, że nastąpiły drobne zmiany w rozlokowaniu uczniów w internacie i wszystkie informacje wiszą na tablicy przy wejściu, dziękuję”. Przesłodzony ton działał mi na nerwy nawet bardziej niż sama informacja. Tę babę powinno się zatrudnić do publicznego czytania nekrologów, bo do niczego innego się nie nadaje. Samym komunikatem średnio mnie zainteresował. Jakby nie docierało do mnie, czego dotyczy. Później pójdę sprawdzić, co konkretnie się zmieniło, ale na razie bardziej martwi mnie sytuacja mojej gitary.
***
Owo „później” nastąpiło dokładnie po lekcjach, kiedy wszyscy wracali na chwilę do pokoi, by wziąć futerały z instrumentami. Pod tablicą nie było już takiego tłumu jak rano, bo wszyscy zainteresowani dawno już pozyskali potrzebne im informacje. Na białej kartce A4 wywieszonej mniej więcej po środku widniał długi szlaczek ułożony z numerków, a obok nich drugi, szerszy z nazwiskami. Odszukałem swoje i przez chwilę przeszyła mnie fala zdenerwowania. Numer 94. Nie mam pamięci do cyfr, ale tak nie brzmi numer pokoju, który dzielę z Rudym. W lewym skrzydle budynku numeracja zaczyna się gdzieś w okolicach 116. Nie ma opcji. Wywlekli mnie na drugi koniec rzeczywistości. Dopiero po chwili dostrzegłem adnotację, informującą, że prawie połowa mojego segmentu ma zostać w ten sposób wyludniona, z powodu jakiejś nowej, genialnej inwestycji. Nie interesował mnie nawet powód. Ważne, że może nie tylko ja zostałem skazany na banicję. Wziąłem się za szukanie nazwisk Wiktora i Witkacego. Uszczęśliwiony znalazłem obu pod numerami 88 i 90. Po prawej stronie budynku było dużo pokoi zamieszkałych przez pojedyncze osoby, jako coś w rodzaju nagrody za dobre sprawowanie. Mieściło się tam siedlisko kujonów i lizusów ze wszystkich roczników. Opozycję stanowiła lewa strona, której mieszkańcy zdecydowanie częściej lądowali na dywaniku. Eksmitowano nas pojedynczo i wrzucano do norek naszych grzecznych kolegów, głównie dlatego, że niewiele pokoi było całkowicie pustych, by przenieść tam od razy całą mackę naszej szkolnej ośmiornicy zarazy. W internacie można mieszkać maksymalnie parami, co jest całkiem wygodnym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę jak długi czas musimy spędzać w towarzystwie współlokatora. Gdyby to pomnożyć przez jakąkolwiek większą ich liczbę człowiek nie wytrzymałby emocjonalnie. Do tego dziewczyny i chłopcy osobno. Jak w jakimś klasztorze.
Nieco zrezygnowany powlokłem się do pokoju po instrument, po czym wróciłem prosto na zajęcia. Tak, na początku roku staram się jeszcze na nie chodzić. Tak naprawdę to cały rok muszę się starać, żeby rodzice nie zaczęli się czepiać. Nawet mi w tej szkole dobrze. Nie byłoby mi na rękę, gdyby ktoś nagle wpadł na pomysł przeniesienia mnie z powrotem do standardowego liceum.
***
Cały ten dzień zdawał się trwać okropnie długo. Być może gdybym zaczął go normalnie, od wstania rano, zamiast w środku nocy, wydawałby mi się krótszy. Kiedy stawałem pod drzwiami z numerem 94 wydawało mi się, że minęło jakieś tysiąc lat. Ale zmęczenie przeszło, zastąpione ekscytacją kiedy tylko nacisnąłem klamkę. Nic nie poradzę, ale byłem ciekawy. Dopiero wchodząc do środka zorientowałem się, że zapomniałem zapukać. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy była standardowość tego pokoju: wyglądał dokładnie tak jak mój. Nie wiem czego się spodziewałem, bo wszystko w tym budynku jest urządzone dokładnie tak samo, ale trochę mnie to zaskoczyło. Tak jakby po tej stornie spodziewałem się zobaczyć inny, sterylnie czysty świat w którym pilnie uczące się myszki siedzą za biurkami albo grają bez wytchnienia. Ale chyba jedyna różnica polegała na niezasłanym łóżku po prawej stronie i trochę mniej poobijanych ścianach.
Kiedy skończyłem szybki przegląd wystroju, mój wzrok spoczął na siedzącym na łóżku chłopaku. Patrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami w taki sposób, w jaki ja prawdopodobnie patrzyłem na niego. Jakby w kilka sekund chciał przeanalizować mnie kawałek po kawałku.
Wyglądał trochę jakby pochodził ze Skandynawii: blond włosy, wpadające w niemal biały odcień, jasna karnacja. Jasne piegi na nosie i policzkach. Był schludnie ubrany, ale nie robiło to lizusowatego wrażenia.
-Cześć. Jestem Filip. Miło poznać. – to mówiąc wyciągnął do mnie ręką, którą niedbale uścisnąłem przedstawiając się. Chłopak sprawiał całkiem przyjemne wrażenie ułożonego, ale jednocześnie nie idioty. Mogłem trafić gorzej. Nie wiem, czy będzie z nim tak łatwo jak z Rudym, ale przynajmniej nie zanosiło się na totalną katastrofę.
-Wiesz co, pójdę przyniosę swoje rzeczy – powiedziałem, po czym wyszedłem, zanim cisza zaczęła się robić krępująca. Będąc już na korytarzu uśmiechnąłem się sam do siebie. Mogło być gorzej.
***
Pakując swój drobny dobytek do torby w której tu przyjechał ze smutkiem zauważyłem, że Rudy zabrał już swoje rzeczy. Ciekawe gdzie go przenieśli. Będę musiał sprawdzić później. Niby nigdy nie byliśmy w szczególnie bliskich stosunkach, ale był z niego spoko koleś. Aż żałuję, że nigdy nie spróbowałem się z nim zaprzyjaźnić.
Kiedy wróciłem, Filip dalej siedział w tej samej pozycji co przedtem, oparty plecami o ścianę za łóżkiem. Zabrałem się za układanie wszystkiego co miałem ze sobą, cały czas czując na plecach jego wzrok. Nie było to tak denerwujące, jak się może wydawać. Normalne, że na mnie patrzył. W pokoju nie było nic innego na czym można byłoby zawiesić oko, więc siłą rzeczy jego spojrzenie wędrowało w moją stronę. Dopóki miałem zajęcie wszystko było w porządku. Problem zaczął się, kiedy skończyłem moją małą przeprowadzkę, a cisza między nami zaczęła się robić krępująca. Siedziałem na łóżku naprzeciwko niego, starając się wymyślić jakieś sensowne pytanie, które mógłbym w tym momencie zadać, ale jakoś nic szczególnego nie przychodziło mi do głowy. Nie wiem, jakie musiałem mieć szczęście, że akurat wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Wiktor. Ucieszyłem się na jego widok. Wszedł, spojrzał na Filipa, zlustrował wzrokiem pokój, aż w końcu, stwierdziwszy chyba podobnie do mnie, że nie ma w nim nic interesującego zwrócił twarz w moją stronę.
 - Cześć. Masz chwilę? – zapytał.
-Dla ciebie nie mam – odrzuciłem lekko się śmiejąc, po czym wyszedłem za nim na korytarz i zamknąłem drzwi.
-Słuchaj, myślałem o tej twojej gitarze. I nawet mam jeden sensowny pomysł. – zaczął przyciszonym głosem, upewniwszy się, że jesteśmy sami. –Nie będę wchodził w szczegóły, ale wystarczy że w piątek w nocy będziesz tam na mnie czekał. Nic więcej, okej?
Kiwnąłem głową. Jeśli nie chce mi powiedzieć jak zdobędzie kluczyk, to lepiej nie pytać. Z Wiktorem tak już jest, że porządny z niego gość, ale jak przychodzi co do czego, to potrafi nieźle nawywijać. Trzeba mu tylko zostawić wolną rękę, bo jak się ktoś zacznie wtrącać to mogiła. On się nie lubi dzielić swoimi sposobami. W sumie mi to nie przeszkadza, tak długo jak działają.
-No to świetnie. Pogadamy później, bo mam teraz kilka rzeczy na głowie. Wpadłem tylko ci to przekazać. A teraz wracaj się zaprzyjaźniać z nowym kolegą, bo poczuje się opuszczony. – to mówiąc roześmiał się cicho, po czym rzucił mi krótkie „na razie” i oddalił się w głąb korytarza. Cały on: wiecznie czymś zajęty. Nie wiem nawet co on w tym swoim tak zwanym „wolnym czasie” robi, ale wolę nie wnikać. Ważne, że później to on jest o wszystkim pierwszy poinformowany i wszystko da radę załatwić. Gość od kontaktów i kłopotów. Widziałem jeszcze jak znika za zakrętem, po czym sam wróciłem do pokoju.
-Znasz Wiktora? – zapytałem siadając przy biurku z zamiarem zaczęcia pracy domowej na jutrzejszy dzień.
-Masz na myśli tego, co tu przed chwilą przyszed? Widziałem go parę razy na korytarzu. Jest w trzeciej klasie, tak?
-Ta. Za rok kończy szkołę.
Nie lubiłem kiedy ktoś mi o tym przypominał. Za rok zostaniemy już tylko ja i Klara. I znowu będzie jak na samym początku.
Starałem się nie myśleć o takich rzeczach. Rozmowa z Filipem była całkiem przyjemna kiedy już złapaliśmy jakiś temat. W pewnym momencie musiałem przerwać wysiłki związane z próbami odrabiania matmy, żeby móc się na niej całkowicie skupić. Chłopak był całkiem inteligentny i nawet zabawny. Nie do końca wierzyłem, że w prawym skrzydle jeszcze się tacy uchowali.
***
Czwartek. Taki zwykły, zaczynający się od prysznica czwartek, zupełnie inny niż wczorajsza zwariowana środa. Obudziłem się jak zwykle, trochę później niż bym tego chciał. Wykonałem jak przykładny obywatel wszystkie poranne czynności, z zaścieleniem łóżka włącznie. Nie odważyłem się psuć uroczej czystości tego miejsca. Jeszcze tak bardzo mną nie przesiąkło, bym mógł je sobie całkowicie podporządkować, o nie. To trochę jak z kupowaniem nowych podręczników: na początku człowiek stara się ich nie zniszczyć, ale kiedy tylko zyskują jego duszę wszystkie postanowienia o trzymaniu ich pedantycznie czystych jakby się ulatniają.
Jeśli chodzi o Filipa, w czwartki jego klasa zaczynała od drugiej lekcji, więc obudził się dopiero chwilę przed moim wyjściem. Zamieniłem z nim tylko parę słów, po czym zniknął za drzwiami łazienki. Sam miałem już bardzo niewiele czasu, więc nie zwlekając udałem się na pierwszą lekcję.
***
Na trzeciej przerwie zaczepił mnie Marcel z kolegami. To jeden z tych gości, którym bez chwili wahania wytatuowałbym słowo „hipster” na czole, gdyby istniała taka możliwość. Dziwne ciuchy, manieryczne ruchy, dziwne słowa, umiejętność gry na dudach… Wymieniać dalej? Ale mimo wszystko miał taki charakter, że to człowieka nawet szczególnie nie irytowało. Do niedawna mieszkał naprzeciwko. Chociaż „mieszkał” to bardzo mocne słowo: on tam od czasu do czasu nocował. Nawet nie chcę wnikać, co on w wolnym czasie wyprawia.
-Słuchaj no, Krystek  – zaczepił mnie. Kolejna jego dziwna cecha: zdrabnia wszystkie imiona. Nie zdziwiłbym się, gdyby do nauczycieli też tak mówił. – Robimy dziś w nocy parapetówkę. U mnie. Wiesz, tak na cześć solaryzacji z prawą częścią internatu. Michaś załatwi alkohol. Piszesz się?
-Powiedzmy.
-No to super, poinformuj jeszcze tych swoich kolegów, niech też przypełzną. Pokój 78. – po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł, nie pozostawiając mi miejsca na odpowiedź.
Dziwny typ.
***
Dziś dla odmiany lekcje minęły nieprawdopodobnie szybko. Nawet nie zauważyłem, a już znajdowałem się w pokoju z nieodłącznym spojrzeniem Filipa na plecach. To się zaczynało robić dziwne.
-Co tam? – zagadnąłem.
-Nic ciekawego. A tam?
-Całkiem w porządku. Wiesz który to Marcel z IIIa? – zapytałem. Miałem dziś ochotę gadać o czymkolwiek.
-Ten z długimi włosami? Chyba kojarzę.
-Taa, ten. Robi dziś małą imprezę u siebie w pokoju. – powiedziałem  –Może byś przyszedł? – dodałem lekkomyślnie, po krótkiej chwili. W końcu pozwolił zaprosić kolegów. Niby miał na myśli Wiktora i Witkacego, ewentualnie Rudego. Ale zawsze mogłem to źle zinterpretować, prawda? Nie wiem po co proponowałem to akurat Filipowi. Nie zgodzi się, to nie ten typ człowieka. Z nim trzeba raczej uważać, żeby przypadkiem nie nakablował, że mamy procenty. Z „prawostronnymi” nigdy nic nie wiadomo. Ale miałem dziś trochę przewrotny humor, więc postanowiłem zaryzykować.

- W sumie okej. Mogę pójść. – usłyszałem w odpowiedzi. Trochę mnie zatkało. Myślałem, że kategorycznie odmówi jakiegokolwiek udziału. A tu proszę, on jednak nie jest taki przewidywalny.