Zamknęli drzwi. Na klucz.
Choćbym nie wiadomo jak to klął, to modlił się, za nic nie
chciały się otworzyć. Tylko to zimne powietrze owiewające mi kostki,
wydostające się na zewnątrz przez szparę tuż nad podłogą. Usiadłem na schodach
prowadzących do piwnicy, myśląc, że zaraz się rozpłaczę. Za tymi drzwiami
leżała moja gitara. A ktoś je kurwa zamknął.
W pierwszym odruchu wstałem i pobiegłem po Wiktora. Była
druga w nocy, wtorek, czy raczej środa. Ale wiedziałem, że on zrozumie. Witkacy
też. Najszybciej jak mogłem dopadłem drzwi ich pokoju i zacząłem uderzać w nie
jak oszalały. Dźwięk roznosił się echem po pustym korytarzu, zwracając na
siebie uwagę wszystkiego, co o tej porze miało jeszcze uszy i nie spało.
Wszystkiego, z wyjątkiem moich drogich kolegów. Musiały minąć lata świetlne,
kiedy wreszcie jeden z nich pofatygował się by otworzyć drzwi. W ciemności
twarze rozmazywały mi się tworząc groteskowe maski. Nie wiedziałem czy patrzę
na Witkacego, Wiktora czy może w ogóle panią Helenę z portierni, ale przyznaję,
że w tej sytuacji wszystkie opcje byłyby dobre. Wpadłem do pokoju jakby się
paliło, po drodze potykając się o czyjś plecak i upadając z hukiem na podłogę.
Była lepka. Obrzydliwie lepka. To potwierdzało, że nie pomyliłem numeru drzwi.
Tylko ci dwaj mogli w tak krótkim czasie usyfić taką porządną podłogę. Oni to
chyba robią specjalnie, ale mniejsza o to.
-Drzwi są zamknięte! – krzyknąłem żałośnie podnosząc się z
parteru. Musiałem wyglądać na mocno rozgorączkowanego, bo po chwili poczułem
jak ktoś kładzie mi obie ręce na ramionach i
delikatnie popycha na łóżko. Posłusznie usiadłem. Dopiero po chwili,
kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, byłem w stanie dostrzec twarz
zaniepokojoną Wiktora tuż obok.
-Stary, o co ci znowu chodzi? I dlaczego stwierdziłeś, że
najlepiej będzie się tym z nami podzielić w środku nocy? – zapytał, choć w jego
głosie nie słychać było zirytowania. Raczej zwykłe zdziwienie i ciekawość.
Dlatego tu przyszedłem.
-Drzwi do piwnicy. Zamknęli je razem z gitarą. – to było
wszystko co mogłem mu powiedzieć. Po głośno wypuszczonym powietrzu zrozumiałem,
że nie potrzebuje dalszych wyjaśnień.
***
To dla niego typowe: chwilę posiedział w bezruchu, by
powiedzieć tylko, że coś wymyśli. Ale jak Wiktor mówi że wymyśli, to wymyśli.
Wystarczy mu nie przeszkadzać dzień czy dwa, a rozwiązanie problemu samo
przyjdzie. To generalnie chyba jego największa zaleta. Chłopaki kazali mi
wrócić do siebie i nie zawracać im głowy do rana. Ale to ta zamyślona mina
Wiktora podniosła mnie naprawdę na duchu: jeśli on się przejął, to sytuacja opanowana.
***
Nie mogłem spać. Przysięgam, starałem się, ale serce biło mi
w piersi tworząc nieznośny hałas, którego nie mogło zagłuszyć nawet chrapanie
Rudego. Łóżko zrobiło się jakieś mniej wygodne, temperatura w pokoju spadła, a
we mnie samym pojawiły się nagle ogromne pokłady energii, które domagały się
wykorzystania. W pokoju brakowało mi powietrza.
Zaczynało świtać, kiedy wychodziłem z budynku, mając przy
sobie jedynie paczkę papierosów. Nie zamierzałem opuszczać terenu kampusu:
tylko wyjść, zapalić i wrócić. Nic wielkiego, a mimo to się nie udało.
Cisza na zewnątrz ogłuszała mnie jeszcze bardziej niż ta
wewnątrz pokoju. Jakby wszystko na tę jedną noc umarło. Nawet chmury, fioletowe
od pierwszych promieni bladego jeszcze słońca wydawały się wejść w zmowę z moim
własnym losem i odmówić wszelkich ruchów. A ja potrzebowałem trochę życia.
Czułem, jakby moja krew zastygała wraz z otoczeniem. Nic, nic, zupełnie nic. Od
epizodu z zamkniętymi drzwiami byłem jednocześnie pobudzony i śpiący. Coś
głęboko w środku, czego jeszcze nie potrafiłem nazwać nadkruszyło się.
Niewielka rysa, ale wystarczająca, by wpuszczać drażniące światło do środka
skorupy. I to właśnie światło tak mnie drażniło: jakby łaskotało moje wszystkie
emocje jednocześnie, powodując między nimi szereg niezgodności i krótkich
spięć. Musiałem tę szparę szybko zakryć. Powietrzem, papierosami, hałasem,
czymkolwiek!
Miasto o tej porze wydawało się szczególnie kuszące.
Zapragnąłem wyjść, choćby dla poczucia robienia czegoś zakazanego. Bo
wychodzenie z terenu kampusu o czwartej nad ranem było zabronione.
Powiedziałbym, że nawet bardzo zabronione. Gdyby ktoś mnie złapał,
prawdopodobnie skontaktowano by się z rodzicami. Ale robiłem to już dziesiątki
razy i nikt nigdy mnie nie zauważył.
Nie musiałem się zastanawiać. Chwilę później przeskakiwałem
już ogrodzenie stawiając stopy na chodniku po drugiej stronie. I nagle jakby
wszystko z powrotem ożyło: samochody na ulicach, gasnące już jena po drugiej
latarnie, nieliczni przechodnie, głównie młodzi ludzie wracający o tej porze z
klubów; to było to, czego szukałem. Zapaliłem papierosa. Dym z moich ust uniósł
się w górę w przyjemny dla oka sposób otulając swoją poświatą słupy elektryczne
i zasłaniające horyzont wieżowce. Nie wiedząc do końca co robię, zacząłem
oddalać się od murów szkoły. Szedłem nie wiadomo po co i nie wiadomo do kąt,
ale niewiarygodnie mi się to podobało. Dawno nie widziałem miejskich wschodów
słońca. Wszystko wtedy przyjemnie pachnie, a człowieka przechodzą co jakiś czas
ciarki. Jest cicho, ale nie tak przerażająco jak w nocy.
***
Chodziłem tymi samymi uliczkami, które zwykliśmy odwiedzać z
Wiktorem podczas naszych nocnych wypadów. Nie robiłem tego świadomie, po prostu
moje nogi jakby same trzymały się znajomej części miasta. Prawie cały czas
wbijałem wzrok w chodnik i nuciłem melodie poznane jeszcze w gimnazjum. Aż
zacząłem się zastanawiać, dlaczego tu jestem. Gitara? Nie. To niedorzeczne,
taka reakcja byłaby idiotyczna. Może po prostu potrzebowałem się przewietrzyć.
Nie muszę chyba znać dokładnego powodu. Chciałem tego, więc to zrobiłem. Nic
poza tym.
***
Jakiś miliard lat świetlnych, który przeżyłem w mojej głowie
od opuszczenia murów szkoły uświadomił mi, że nie mam przy sobie zegarka. A to
oznacza, że nierozsądnie jest odchodzić zbyt daleka. Najlepiej byłoby w ogóle
już wracać, zanim ktoś się zorientuje. Namyślałem się już wystarczająco, by móc
wysiedzieć cały dzień lekcji.
***
Chwilę po siódmej znów znalazłem się w pokoju wraz z Rudym,
który wszystko przespał. Nawet byłem mu wdzięczny, że nie przywitał mnie toną
pytań o to, co robiłem w nocy. Nie jego sprawa. Niczyja sprawa. Odnalazłem
plecak i zacząłem niedbale wypełniać go książkami na dzisiejszy dzień. Okazało
się, że w środy jesteśmy skazani na same nudne lekcje jak biologia i matma. I
jeszcze obowiązkowa gra na tych cholernych skrzypcach.
Zrezygnowany powlokłem się do łazienki by wziąć prysznic.
***
Prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni w tym roku zjawiłem
się w sali przed czasem. Usiadłem jak zazwyczaj w ostatnim rzędzie i
obserwowałem jak powoli wypełnia się zaspanymi uczniami. Czekałem. Na początku
zjawili się wszyscy nudni ludzie, z którymi nie miałem zbyt wiele okazji do
rozmowy odkąd jesteśmy w tej samej klasie. Potem kilku kolesi, którzy
prawdopodobnie nie spali całą noc i przyszli przed dzwonkiem, bo już zaczynało
im już nudzić. Dopiero na koniec, tuż przed ósmą zaczęły pojawiać się
najciekawsze persony tej szkoły, a między nimi także Wiktor z Witkacym: patrząc
na nich człowiek miał wrażenie, że mają w sobie coś nieporządnego, jakąś
unikalną, chaotyczną aurę. Nawet jeśli ubrania mieli schludne, a włosy
uczesane, nie sposób było pozbyć się uczucia roztrzepania jakie wywoływali
swoim przyjściem. Uśmiechnąłem się. Wiktor zajął miejsce obok mnie, Witkacy
musiał zadowolić się siedzeniem o ławkę bliżej do biurka nauczycielki.
***
Dzwonek na lekcje, niekończący się monolog profesorki,
dzwonek na przerwę, ani jednego słowa z ust Wiktora, dzwonek na lekcje. Do tego
momentu wszystko było niewiarygodnie przewidywalne i łatwe w zrozumieniu. No
może za wyjątkiem treści lekcji, bo matma nigdy nie jest i nie będzie łatwa w
zrozumieniu. Ale w porównaniu z tym, co zdarzyło się chwilę później, równania
kwadratowe były miłym i przyjemnym rozpoczęciem poranka. Mianowicie, chwilę po
rozpoczęciu się angielskiego z głośników szkolnego radiowęzła rozległ się
irytujący dźwięk, przypominający przychodzące na telefon powiadomienie o
nadchodzącym napadzie padaczki, który po chwili wymownej ciszy został
zastąpiony przez miękki głos pani z sekretariatu, która „pragnęła tylko
króciutko poinformować, że nastąpiły drobne zmiany w rozlokowaniu uczniów w
internacie i wszystkie informacje wiszą na tablicy przy wejściu, dziękuję”. Przesłodzony
ton działał mi na nerwy nawet bardziej niż sama informacja. Tę babę powinno się
zatrudnić do publicznego czytania nekrologów, bo do niczego innego się nie
nadaje. Samym komunikatem średnio mnie zainteresował. Jakby nie docierało do
mnie, czego dotyczy. Później pójdę sprawdzić, co konkretnie się zmieniło, ale
na razie bardziej martwi mnie sytuacja mojej gitary.
***
Owo „później” nastąpiło dokładnie po lekcjach, kiedy wszyscy
wracali na chwilę do pokoi, by wziąć futerały z instrumentami. Pod tablicą nie
było już takiego tłumu jak rano, bo wszyscy zainteresowani dawno już pozyskali
potrzebne im informacje. Na białej kartce A4 wywieszonej mniej więcej po środku
widniał długi szlaczek ułożony z numerków, a obok nich drugi, szerszy z
nazwiskami. Odszukałem swoje i przez chwilę przeszyła mnie fala zdenerwowania.
Numer 94. Nie mam pamięci do cyfr, ale tak nie brzmi numer pokoju, który dzielę
z Rudym. W lewym skrzydle budynku numeracja zaczyna się gdzieś w okolicach 116.
Nie ma opcji. Wywlekli mnie na drugi koniec rzeczywistości. Dopiero po chwili
dostrzegłem adnotację, informującą, że prawie połowa mojego segmentu ma zostać
w ten sposób wyludniona, z powodu jakiejś nowej, genialnej inwestycji. Nie
interesował mnie nawet powód. Ważne, że może nie tylko ja zostałem skazany na
banicję. Wziąłem się za szukanie nazwisk Wiktora i Witkacego. Uszczęśliwiony
znalazłem obu pod numerami 88 i 90. Po prawej stronie budynku było dużo pokoi
zamieszkałych przez pojedyncze osoby, jako coś w rodzaju nagrody za dobre
sprawowanie. Mieściło się tam siedlisko kujonów i lizusów ze wszystkich
roczników. Opozycję stanowiła lewa strona, której mieszkańcy zdecydowanie
częściej lądowali na dywaniku. Eksmitowano nas pojedynczo i wrzucano do norek
naszych grzecznych kolegów, głównie dlatego, że niewiele pokoi było całkowicie
pustych, by przenieść tam od razy całą mackę naszej szkolnej ośmiornicy zarazy.
W internacie można mieszkać maksymalnie parami, co jest całkiem wygodnym
rozwiązaniem, biorąc pod uwagę jak długi czas musimy spędzać w towarzystwie
współlokatora. Gdyby to pomnożyć przez jakąkolwiek większą ich liczbę człowiek
nie wytrzymałby emocjonalnie. Do tego dziewczyny i chłopcy osobno. Jak w jakimś
klasztorze.
Nieco zrezygnowany powlokłem się do pokoju po instrument, po
czym wróciłem prosto na zajęcia. Tak, na początku roku staram się jeszcze na
nie chodzić. Tak naprawdę to cały rok muszę się starać, żeby rodzice nie
zaczęli się czepiać. Nawet mi w tej szkole dobrze. Nie byłoby mi na rękę, gdyby
ktoś nagle wpadł na pomysł przeniesienia mnie z powrotem do standardowego
liceum.
***
Cały ten dzień zdawał się trwać okropnie długo. Być może
gdybym zaczął go normalnie, od wstania rano, zamiast w środku nocy, wydawałby
mi się krótszy. Kiedy stawałem pod drzwiami z numerem 94 wydawało mi się, że
minęło jakieś tysiąc lat. Ale zmęczenie przeszło, zastąpione ekscytacją kiedy
tylko nacisnąłem klamkę. Nic nie poradzę, ale byłem ciekawy. Dopiero wchodząc
do środka zorientowałem się, że zapomniałem zapukać. Pierwszym co rzuciło mi
się w oczy była standardowość tego pokoju: wyglądał dokładnie tak jak mój. Nie
wiem czego się spodziewałem, bo wszystko w tym budynku jest urządzone dokładnie
tak samo, ale trochę mnie to zaskoczyło. Tak jakby po tej stornie spodziewałem się zobaczyć inny, sterylnie czysty świat
w którym pilnie uczące się myszki siedzą za biurkami albo grają bez
wytchnienia. Ale chyba jedyna różnica polegała na niezasłanym łóżku po prawej
stronie i trochę mniej poobijanych ścianach.
Kiedy skończyłem szybki przegląd wystroju, mój wzrok spoczął
na siedzącym na łóżku chłopaku. Patrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami w
taki sposób, w jaki ja prawdopodobnie patrzyłem na niego. Jakby w kilka sekund
chciał przeanalizować mnie kawałek po kawałku.
Wyglądał trochę jakby pochodził ze Skandynawii: blond włosy,
wpadające w niemal biały odcień, jasna karnacja. Jasne piegi na nosie i
policzkach. Był schludnie ubrany, ale nie robiło to lizusowatego wrażenia.
-Cześć. Jestem Filip. Miło poznać. – to mówiąc wyciągnął do
mnie ręką, którą niedbale uścisnąłem przedstawiając się. Chłopak sprawiał
całkiem przyjemne wrażenie ułożonego, ale jednocześnie nie idioty. Mogłem
trafić gorzej. Nie wiem, czy będzie z nim tak łatwo jak z Rudym, ale
przynajmniej nie zanosiło się na totalną katastrofę.
-Wiesz co, pójdę przyniosę swoje rzeczy – powiedziałem, po
czym wyszedłem, zanim cisza zaczęła się robić krępująca. Będąc już na korytarzu
uśmiechnąłem się sam do siebie. Mogło być gorzej.
***
Pakując swój drobny dobytek do torby w której tu przyjechał
ze smutkiem zauważyłem, że Rudy zabrał już swoje rzeczy. Ciekawe gdzie go
przenieśli. Będę musiał sprawdzić później. Niby nigdy nie byliśmy w szczególnie
bliskich stosunkach, ale był z niego spoko koleś. Aż żałuję, że nigdy nie
spróbowałem się z nim zaprzyjaźnić.
Kiedy wróciłem, Filip dalej siedział w tej samej pozycji co
przedtem, oparty plecami o ścianę za łóżkiem. Zabrałem się za układanie
wszystkiego co miałem ze sobą, cały czas czując na plecach jego wzrok. Nie było
to tak denerwujące, jak się może wydawać. Normalne, że na mnie patrzył. W
pokoju nie było nic innego na czym można byłoby zawiesić oko, więc siłą rzeczy
jego spojrzenie wędrowało w moją stronę. Dopóki miałem zajęcie wszystko było w
porządku. Problem zaczął się, kiedy skończyłem moją małą przeprowadzkę, a cisza
między nami zaczęła się robić krępująca. Siedziałem na łóżku naprzeciwko niego,
starając się wymyślić jakieś sensowne pytanie, które mógłbym w tym momencie
zadać, ale jakoś nic szczególnego nie przychodziło mi do głowy. Nie wiem, jakie
musiałem mieć szczęście, że akurat wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Wiktor. Ucieszyłem się na jego widok. Wszedł, spojrzał na
Filipa, zlustrował wzrokiem pokój, aż w końcu, stwierdziwszy chyba podobnie do
mnie, że nie ma w nim nic interesującego zwrócił twarz w moją stronę.
- Cześć. Masz chwilę?
– zapytał.
-Dla ciebie nie mam – odrzuciłem lekko się śmiejąc, po czym
wyszedłem za nim na korytarz i zamknąłem drzwi.
-Słuchaj, myślałem o tej twojej gitarze. I nawet mam jeden
sensowny pomysł. – zaczął przyciszonym głosem, upewniwszy się, że jesteśmy
sami. –Nie będę wchodził w szczegóły, ale wystarczy że w piątek w nocy będziesz
tam na mnie czekał. Nic więcej, okej?
Kiwnąłem głową. Jeśli nie chce mi powiedzieć jak zdobędzie
kluczyk, to lepiej nie pytać. Z Wiktorem tak już jest, że porządny z niego
gość, ale jak przychodzi co do czego, to potrafi nieźle nawywijać. Trzeba mu
tylko zostawić wolną rękę, bo jak się ktoś zacznie wtrącać to mogiła. On się
nie lubi dzielić swoimi sposobami. W sumie mi to nie przeszkadza, tak długo jak
działają.
-No to świetnie. Pogadamy później, bo mam teraz kilka rzeczy
na głowie. Wpadłem tylko ci to przekazać. A teraz wracaj się zaprzyjaźniać z
nowym kolegą, bo poczuje się opuszczony. – to mówiąc roześmiał się cicho, po
czym rzucił mi krótkie „na razie” i oddalił się w głąb korytarza. Cały on:
wiecznie czymś zajęty. Nie wiem nawet co on w tym swoim tak zwanym „wolnym
czasie” robi, ale wolę nie wnikać. Ważne, że później to on jest o wszystkim
pierwszy poinformowany i wszystko da radę załatwić. Gość od kontaktów i
kłopotów. Widziałem jeszcze jak znika za zakrętem, po czym sam wróciłem do
pokoju.
-Znasz Wiktora? – zapytałem siadając przy biurku z zamiarem
zaczęcia pracy domowej na jutrzejszy dzień.
-Masz na myśli tego, co tu przed chwilą przyszed? Widziałem
go parę razy na korytarzu. Jest w trzeciej klasie, tak?
-Ta. Za rok kończy szkołę.
Nie lubiłem kiedy ktoś mi o tym przypominał. Za rok
zostaniemy już tylko ja i Klara. I znowu będzie jak na samym początku.
Starałem się nie myśleć o takich rzeczach. Rozmowa z Filipem
była całkiem przyjemna kiedy już złapaliśmy jakiś temat. W pewnym momencie
musiałem przerwać wysiłki związane z próbami odrabiania matmy, żeby móc się na
niej całkowicie skupić. Chłopak był całkiem inteligentny i nawet zabawny. Nie
do końca wierzyłem, że w prawym skrzydle jeszcze się tacy uchowali.
***
Czwartek. Taki zwykły, zaczynający się od prysznica
czwartek, zupełnie inny niż wczorajsza zwariowana środa. Obudziłem się jak
zwykle, trochę później niż bym tego chciał. Wykonałem jak przykładny obywatel
wszystkie poranne czynności, z zaścieleniem łóżka włącznie. Nie odważyłem się
psuć uroczej czystości tego miejsca. Jeszcze tak bardzo mną nie przesiąkło, bym
mógł je sobie całkowicie podporządkować, o nie. To trochę jak z kupowaniem
nowych podręczników: na początku człowiek stara się ich nie zniszczyć, ale
kiedy tylko zyskują jego duszę wszystkie postanowienia o trzymaniu ich
pedantycznie czystych jakby się ulatniają.
Jeśli chodzi o Filipa, w czwartki jego klasa zaczynała od
drugiej lekcji, więc obudził się dopiero chwilę przed moim wyjściem. Zamieniłem
z nim tylko parę słów, po czym zniknął za drzwiami łazienki. Sam miałem już
bardzo niewiele czasu, więc nie zwlekając udałem się na pierwszą lekcję.
***
Na trzeciej przerwie zaczepił mnie Marcel z kolegami. To
jeden z tych gości, którym bez chwili wahania wytatuowałbym słowo „hipster” na
czole, gdyby istniała taka możliwość. Dziwne ciuchy, manieryczne ruchy, dziwne
słowa, umiejętność gry na dudach… Wymieniać dalej? Ale mimo wszystko miał taki
charakter, że to człowieka nawet szczególnie nie irytowało. Do niedawna
mieszkał naprzeciwko. Chociaż „mieszkał” to bardzo mocne słowo: on tam od czasu
do czasu nocował. Nawet nie chcę wnikać, co on w wolnym czasie wyprawia.
-Słuchaj no, Krystek
– zaczepił mnie. Kolejna jego dziwna cecha: zdrabnia wszystkie imiona.
Nie zdziwiłbym się, gdyby do nauczycieli też tak mówił. – Robimy dziś w nocy
parapetówkę. U mnie. Wiesz, tak na cześć solaryzacji z prawą częścią internatu.
Michaś załatwi alkohol. Piszesz się?
-Powiedzmy.
-No to super, poinformuj jeszcze tych swoich kolegów, niech
też przypełzną. Pokój 78. – po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł,
nie pozostawiając mi miejsca na odpowiedź.
Dziwny typ.
***
Dziś dla odmiany lekcje minęły nieprawdopodobnie szybko. Nawet
nie zauważyłem, a już znajdowałem się w pokoju z nieodłącznym spojrzeniem
Filipa na plecach. To się zaczynało robić dziwne.
-Co tam? – zagadnąłem.
-Nic ciekawego. A tam?
-Całkiem w porządku. Wiesz który to Marcel z IIIa? –
zapytałem. Miałem dziś ochotę gadać o czymkolwiek.
-Ten z długimi włosami? Chyba kojarzę.
-Taa, ten. Robi dziś małą imprezę u siebie w pokoju. –
powiedziałem –Może byś przyszedł? –
dodałem lekkomyślnie, po krótkiej chwili. W końcu pozwolił zaprosić kolegów.
Niby miał na myśli Wiktora i Witkacego, ewentualnie Rudego. Ale zawsze mogłem
to źle zinterpretować, prawda? Nie wiem po co proponowałem to akurat Filipowi.
Nie zgodzi się, to nie ten typ człowieka. Z nim trzeba raczej uważać, żeby
przypadkiem nie nakablował, że mamy procenty. Z „prawostronnymi” nigdy nic nie
wiadomo. Ale miałem dziś trochę przewrotny humor, więc postanowiłem
zaryzykować.
- W sumie okej. Mogę pójść. – usłyszałem w odpowiedzi.
Trochę mnie zatkało. Myślałem, że kategorycznie odmówi jakiegokolwiek udziału.
A tu proszę, on jednak nie jest taki przewidywalny.