wtorek, 16 lutego 2016

Rozdział 2

Zamknęli drzwi. Na klucz.
Choćbym nie wiadomo jak to klął, to modlił się, za nic nie chciały się otworzyć. Tylko to zimne powietrze owiewające mi kostki, wydostające się na zewnątrz przez szparę tuż nad podłogą. Usiadłem na schodach prowadzących do piwnicy, myśląc, że zaraz się rozpłaczę. Za tymi drzwiami leżała moja gitara. A ktoś je kurwa zamknął.
W pierwszym odruchu wstałem i pobiegłem po Wiktora. Była druga w nocy, wtorek, czy raczej środa. Ale wiedziałem, że on zrozumie. Witkacy też. Najszybciej jak mogłem dopadłem drzwi ich pokoju i zacząłem uderzać w nie jak oszalały. Dźwięk roznosił się echem po pustym korytarzu, zwracając na siebie uwagę wszystkiego, co o tej porze miało jeszcze uszy i nie spało. Wszystkiego, z wyjątkiem moich drogich kolegów. Musiały minąć lata świetlne, kiedy wreszcie jeden z nich pofatygował się by otworzyć drzwi. W ciemności twarze rozmazywały mi się tworząc groteskowe maski. Nie wiedziałem czy patrzę na Witkacego, Wiktora czy może w ogóle panią Helenę z portierni, ale przyznaję, że w tej sytuacji wszystkie opcje byłyby dobre. Wpadłem do pokoju jakby się paliło, po drodze potykając się o czyjś plecak i upadając z hukiem na podłogę. Była lepka. Obrzydliwie lepka. To potwierdzało, że nie pomyliłem numeru drzwi. Tylko ci dwaj mogli w tak krótkim czasie usyfić taką porządną podłogę. Oni to chyba robią specjalnie, ale mniejsza o to.
-Drzwi są zamknięte! – krzyknąłem żałośnie podnosząc się z parteru. Musiałem wyglądać na mocno rozgorączkowanego, bo po chwili poczułem jak ktoś kładzie mi obie ręce na ramionach i  delikatnie popycha na łóżko. Posłusznie usiadłem. Dopiero po chwili, kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, byłem w stanie dostrzec twarz zaniepokojoną Wiktora tuż obok.
-Stary, o co ci znowu chodzi? I dlaczego stwierdziłeś, że najlepiej będzie się tym z nami podzielić w środku nocy? – zapytał, choć w jego głosie nie słychać było zirytowania. Raczej zwykłe zdziwienie i ciekawość. Dlatego tu przyszedłem.
-Drzwi do piwnicy. Zamknęli je razem z gitarą. – to było wszystko co mogłem mu powiedzieć. Po głośno wypuszczonym powietrzu zrozumiałem, że nie potrzebuje dalszych wyjaśnień.
***
To dla niego typowe: chwilę posiedział w bezruchu, by powiedzieć tylko, że coś wymyśli. Ale jak Wiktor mówi że wymyśli, to wymyśli. Wystarczy mu nie przeszkadzać dzień czy dwa, a rozwiązanie problemu samo przyjdzie. To generalnie chyba jego największa zaleta. Chłopaki kazali mi wrócić do siebie i nie zawracać im głowy do rana. Ale to ta zamyślona mina Wiktora podniosła mnie naprawdę na duchu: jeśli on się przejął, to sytuacja opanowana.
***
Nie mogłem spać. Przysięgam, starałem się, ale serce biło mi w piersi tworząc nieznośny hałas, którego nie mogło zagłuszyć nawet chrapanie Rudego. Łóżko zrobiło się jakieś mniej wygodne, temperatura w pokoju spadła, a we mnie samym pojawiły się nagle ogromne pokłady energii, które domagały się wykorzystania. W pokoju brakowało mi powietrza.
Zaczynało świtać, kiedy wychodziłem z budynku, mając przy sobie jedynie paczkę papierosów. Nie zamierzałem opuszczać terenu kampusu: tylko wyjść, zapalić i wrócić. Nic wielkiego, a mimo to się nie udało.
Cisza na zewnątrz ogłuszała mnie jeszcze bardziej niż ta wewnątrz pokoju. Jakby wszystko na tę jedną noc umarło. Nawet chmury, fioletowe od pierwszych promieni bladego jeszcze słońca wydawały się wejść w zmowę z moim własnym losem i odmówić wszelkich ruchów. A ja potrzebowałem trochę życia. Czułem, jakby moja krew zastygała wraz z otoczeniem. Nic, nic, zupełnie nic. Od epizodu z zamkniętymi drzwiami byłem jednocześnie pobudzony i śpiący. Coś głęboko w środku, czego jeszcze nie potrafiłem nazwać nadkruszyło się. Niewielka rysa, ale wystarczająca, by wpuszczać drażniące światło do środka skorupy. I to właśnie światło tak mnie drażniło: jakby łaskotało moje wszystkie emocje jednocześnie, powodując między nimi szereg niezgodności i krótkich spięć. Musiałem tę szparę szybko zakryć. Powietrzem, papierosami, hałasem, czymkolwiek!
Miasto o tej porze wydawało się szczególnie kuszące. Zapragnąłem wyjść, choćby dla poczucia robienia czegoś zakazanego. Bo wychodzenie z terenu kampusu o czwartej nad ranem było zabronione. Powiedziałbym, że nawet bardzo zabronione. Gdyby ktoś mnie złapał, prawdopodobnie skontaktowano by się z rodzicami. Ale robiłem to już dziesiątki razy i nikt nigdy mnie nie zauważył.
Nie musiałem się zastanawiać. Chwilę później przeskakiwałem już ogrodzenie stawiając stopy na chodniku po drugiej stronie. I nagle jakby wszystko z powrotem ożyło: samochody na ulicach, gasnące już jena po drugiej latarnie, nieliczni przechodnie, głównie młodzi ludzie wracający o tej porze z klubów; to było to, czego szukałem. Zapaliłem papierosa. Dym z moich ust uniósł się w górę w przyjemny dla oka sposób otulając swoją poświatą słupy elektryczne i zasłaniające horyzont wieżowce. Nie wiedząc do końca co robię, zacząłem oddalać się od murów szkoły. Szedłem nie wiadomo po co i nie wiadomo do kąt, ale niewiarygodnie mi się to podobało. Dawno nie widziałem miejskich wschodów słońca. Wszystko wtedy przyjemnie pachnie, a człowieka przechodzą co jakiś czas ciarki. Jest cicho, ale nie tak przerażająco jak w nocy.
***
Chodziłem tymi samymi uliczkami, które zwykliśmy odwiedzać z Wiktorem podczas naszych nocnych wypadów. Nie robiłem tego świadomie, po prostu moje nogi jakby same trzymały się znajomej części miasta. Prawie cały czas wbijałem wzrok w chodnik i nuciłem melodie poznane jeszcze w gimnazjum. Aż zacząłem się zastanawiać, dlaczego tu jestem. Gitara? Nie. To niedorzeczne, taka reakcja byłaby idiotyczna. Może po prostu potrzebowałem się przewietrzyć. Nie muszę chyba znać dokładnego powodu. Chciałem tego, więc to zrobiłem. Nic poza tym.
***
Jakiś miliard lat świetlnych, który przeżyłem w mojej głowie od opuszczenia murów szkoły uświadomił mi, że nie mam przy sobie zegarka. A to oznacza, że nierozsądnie jest odchodzić zbyt daleka. Najlepiej byłoby w ogóle już wracać, zanim ktoś się zorientuje. Namyślałem się już wystarczająco, by móc wysiedzieć cały dzień lekcji.
***
Chwilę po siódmej znów znalazłem się w pokoju wraz z Rudym, który wszystko przespał. Nawet byłem mu wdzięczny, że nie przywitał mnie toną pytań o to, co robiłem w nocy. Nie jego sprawa. Niczyja sprawa. Odnalazłem plecak i zacząłem niedbale wypełniać go książkami na dzisiejszy dzień. Okazało się, że w środy jesteśmy skazani na same nudne lekcje jak biologia i matma. I jeszcze obowiązkowa gra na tych cholernych skrzypcach.
Zrezygnowany powlokłem się do łazienki by wziąć prysznic.
***
Prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni w tym roku zjawiłem się w sali przed czasem. Usiadłem jak zazwyczaj w ostatnim rzędzie i obserwowałem jak powoli wypełnia się zaspanymi uczniami. Czekałem. Na początku zjawili się wszyscy nudni ludzie, z którymi nie miałem zbyt wiele okazji do rozmowy odkąd jesteśmy w tej samej klasie. Potem kilku kolesi, którzy prawdopodobnie nie spali całą noc i przyszli przed dzwonkiem, bo już zaczynało im już nudzić. Dopiero na koniec, tuż przed ósmą zaczęły pojawiać się najciekawsze persony tej szkoły, a między nimi także Wiktor z Witkacym: patrząc na nich człowiek miał wrażenie, że mają w sobie coś nieporządnego, jakąś unikalną, chaotyczną aurę. Nawet jeśli ubrania mieli schludne, a włosy uczesane, nie sposób było pozbyć się uczucia roztrzepania jakie wywoływali swoim przyjściem. Uśmiechnąłem się. Wiktor zajął miejsce obok mnie, Witkacy musiał zadowolić się siedzeniem o ławkę bliżej do biurka nauczycielki.
***
Dzwonek na lekcje, niekończący się monolog profesorki, dzwonek na przerwę, ani jednego słowa z ust Wiktora, dzwonek na lekcje. Do tego momentu wszystko było niewiarygodnie przewidywalne i łatwe w zrozumieniu. No może za wyjątkiem treści lekcji, bo matma nigdy nie jest i nie będzie łatwa w zrozumieniu. Ale w porównaniu z tym, co zdarzyło się chwilę później, równania kwadratowe były miłym i przyjemnym rozpoczęciem poranka. Mianowicie, chwilę po rozpoczęciu się angielskiego z głośników szkolnego radiowęzła rozległ się irytujący dźwięk, przypominający przychodzące na telefon powiadomienie o nadchodzącym napadzie padaczki, który po chwili wymownej ciszy został zastąpiony przez miękki głos pani z sekretariatu, która „pragnęła tylko króciutko poinformować, że nastąpiły drobne zmiany w rozlokowaniu uczniów w internacie i wszystkie informacje wiszą na tablicy przy wejściu, dziękuję”. Przesłodzony ton działał mi na nerwy nawet bardziej niż sama informacja. Tę babę powinno się zatrudnić do publicznego czytania nekrologów, bo do niczego innego się nie nadaje. Samym komunikatem średnio mnie zainteresował. Jakby nie docierało do mnie, czego dotyczy. Później pójdę sprawdzić, co konkretnie się zmieniło, ale na razie bardziej martwi mnie sytuacja mojej gitary.
***
Owo „później” nastąpiło dokładnie po lekcjach, kiedy wszyscy wracali na chwilę do pokoi, by wziąć futerały z instrumentami. Pod tablicą nie było już takiego tłumu jak rano, bo wszyscy zainteresowani dawno już pozyskali potrzebne im informacje. Na białej kartce A4 wywieszonej mniej więcej po środku widniał długi szlaczek ułożony z numerków, a obok nich drugi, szerszy z nazwiskami. Odszukałem swoje i przez chwilę przeszyła mnie fala zdenerwowania. Numer 94. Nie mam pamięci do cyfr, ale tak nie brzmi numer pokoju, który dzielę z Rudym. W lewym skrzydle budynku numeracja zaczyna się gdzieś w okolicach 116. Nie ma opcji. Wywlekli mnie na drugi koniec rzeczywistości. Dopiero po chwili dostrzegłem adnotację, informującą, że prawie połowa mojego segmentu ma zostać w ten sposób wyludniona, z powodu jakiejś nowej, genialnej inwestycji. Nie interesował mnie nawet powód. Ważne, że może nie tylko ja zostałem skazany na banicję. Wziąłem się za szukanie nazwisk Wiktora i Witkacego. Uszczęśliwiony znalazłem obu pod numerami 88 i 90. Po prawej stronie budynku było dużo pokoi zamieszkałych przez pojedyncze osoby, jako coś w rodzaju nagrody za dobre sprawowanie. Mieściło się tam siedlisko kujonów i lizusów ze wszystkich roczników. Opozycję stanowiła lewa strona, której mieszkańcy zdecydowanie częściej lądowali na dywaniku. Eksmitowano nas pojedynczo i wrzucano do norek naszych grzecznych kolegów, głównie dlatego, że niewiele pokoi było całkowicie pustych, by przenieść tam od razy całą mackę naszej szkolnej ośmiornicy zarazy. W internacie można mieszkać maksymalnie parami, co jest całkiem wygodnym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę jak długi czas musimy spędzać w towarzystwie współlokatora. Gdyby to pomnożyć przez jakąkolwiek większą ich liczbę człowiek nie wytrzymałby emocjonalnie. Do tego dziewczyny i chłopcy osobno. Jak w jakimś klasztorze.
Nieco zrezygnowany powlokłem się do pokoju po instrument, po czym wróciłem prosto na zajęcia. Tak, na początku roku staram się jeszcze na nie chodzić. Tak naprawdę to cały rok muszę się starać, żeby rodzice nie zaczęli się czepiać. Nawet mi w tej szkole dobrze. Nie byłoby mi na rękę, gdyby ktoś nagle wpadł na pomysł przeniesienia mnie z powrotem do standardowego liceum.
***
Cały ten dzień zdawał się trwać okropnie długo. Być może gdybym zaczął go normalnie, od wstania rano, zamiast w środku nocy, wydawałby mi się krótszy. Kiedy stawałem pod drzwiami z numerem 94 wydawało mi się, że minęło jakieś tysiąc lat. Ale zmęczenie przeszło, zastąpione ekscytacją kiedy tylko nacisnąłem klamkę. Nic nie poradzę, ale byłem ciekawy. Dopiero wchodząc do środka zorientowałem się, że zapomniałem zapukać. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy była standardowość tego pokoju: wyglądał dokładnie tak jak mój. Nie wiem czego się spodziewałem, bo wszystko w tym budynku jest urządzone dokładnie tak samo, ale trochę mnie to zaskoczyło. Tak jakby po tej stornie spodziewałem się zobaczyć inny, sterylnie czysty świat w którym pilnie uczące się myszki siedzą za biurkami albo grają bez wytchnienia. Ale chyba jedyna różnica polegała na niezasłanym łóżku po prawej stronie i trochę mniej poobijanych ścianach.
Kiedy skończyłem szybki przegląd wystroju, mój wzrok spoczął na siedzącym na łóżku chłopaku. Patrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami w taki sposób, w jaki ja prawdopodobnie patrzyłem na niego. Jakby w kilka sekund chciał przeanalizować mnie kawałek po kawałku.
Wyglądał trochę jakby pochodził ze Skandynawii: blond włosy, wpadające w niemal biały odcień, jasna karnacja. Jasne piegi na nosie i policzkach. Był schludnie ubrany, ale nie robiło to lizusowatego wrażenia.
-Cześć. Jestem Filip. Miło poznać. – to mówiąc wyciągnął do mnie ręką, którą niedbale uścisnąłem przedstawiając się. Chłopak sprawiał całkiem przyjemne wrażenie ułożonego, ale jednocześnie nie idioty. Mogłem trafić gorzej. Nie wiem, czy będzie z nim tak łatwo jak z Rudym, ale przynajmniej nie zanosiło się na totalną katastrofę.
-Wiesz co, pójdę przyniosę swoje rzeczy – powiedziałem, po czym wyszedłem, zanim cisza zaczęła się robić krępująca. Będąc już na korytarzu uśmiechnąłem się sam do siebie. Mogło być gorzej.
***
Pakując swój drobny dobytek do torby w której tu przyjechał ze smutkiem zauważyłem, że Rudy zabrał już swoje rzeczy. Ciekawe gdzie go przenieśli. Będę musiał sprawdzić później. Niby nigdy nie byliśmy w szczególnie bliskich stosunkach, ale był z niego spoko koleś. Aż żałuję, że nigdy nie spróbowałem się z nim zaprzyjaźnić.
Kiedy wróciłem, Filip dalej siedział w tej samej pozycji co przedtem, oparty plecami o ścianę za łóżkiem. Zabrałem się za układanie wszystkiego co miałem ze sobą, cały czas czując na plecach jego wzrok. Nie było to tak denerwujące, jak się może wydawać. Normalne, że na mnie patrzył. W pokoju nie było nic innego na czym można byłoby zawiesić oko, więc siłą rzeczy jego spojrzenie wędrowało w moją stronę. Dopóki miałem zajęcie wszystko było w porządku. Problem zaczął się, kiedy skończyłem moją małą przeprowadzkę, a cisza między nami zaczęła się robić krępująca. Siedziałem na łóżku naprzeciwko niego, starając się wymyślić jakieś sensowne pytanie, które mógłbym w tym momencie zadać, ale jakoś nic szczególnego nie przychodziło mi do głowy. Nie wiem, jakie musiałem mieć szczęście, że akurat wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Wiktor. Ucieszyłem się na jego widok. Wszedł, spojrzał na Filipa, zlustrował wzrokiem pokój, aż w końcu, stwierdziwszy chyba podobnie do mnie, że nie ma w nim nic interesującego zwrócił twarz w moją stronę.
 - Cześć. Masz chwilę? – zapytał.
-Dla ciebie nie mam – odrzuciłem lekko się śmiejąc, po czym wyszedłem za nim na korytarz i zamknąłem drzwi.
-Słuchaj, myślałem o tej twojej gitarze. I nawet mam jeden sensowny pomysł. – zaczął przyciszonym głosem, upewniwszy się, że jesteśmy sami. –Nie będę wchodził w szczegóły, ale wystarczy że w piątek w nocy będziesz tam na mnie czekał. Nic więcej, okej?
Kiwnąłem głową. Jeśli nie chce mi powiedzieć jak zdobędzie kluczyk, to lepiej nie pytać. Z Wiktorem tak już jest, że porządny z niego gość, ale jak przychodzi co do czego, to potrafi nieźle nawywijać. Trzeba mu tylko zostawić wolną rękę, bo jak się ktoś zacznie wtrącać to mogiła. On się nie lubi dzielić swoimi sposobami. W sumie mi to nie przeszkadza, tak długo jak działają.
-No to świetnie. Pogadamy później, bo mam teraz kilka rzeczy na głowie. Wpadłem tylko ci to przekazać. A teraz wracaj się zaprzyjaźniać z nowym kolegą, bo poczuje się opuszczony. – to mówiąc roześmiał się cicho, po czym rzucił mi krótkie „na razie” i oddalił się w głąb korytarza. Cały on: wiecznie czymś zajęty. Nie wiem nawet co on w tym swoim tak zwanym „wolnym czasie” robi, ale wolę nie wnikać. Ważne, że później to on jest o wszystkim pierwszy poinformowany i wszystko da radę załatwić. Gość od kontaktów i kłopotów. Widziałem jeszcze jak znika za zakrętem, po czym sam wróciłem do pokoju.
-Znasz Wiktora? – zapytałem siadając przy biurku z zamiarem zaczęcia pracy domowej na jutrzejszy dzień.
-Masz na myśli tego, co tu przed chwilą przyszed? Widziałem go parę razy na korytarzu. Jest w trzeciej klasie, tak?
-Ta. Za rok kończy szkołę.
Nie lubiłem kiedy ktoś mi o tym przypominał. Za rok zostaniemy już tylko ja i Klara. I znowu będzie jak na samym początku.
Starałem się nie myśleć o takich rzeczach. Rozmowa z Filipem była całkiem przyjemna kiedy już złapaliśmy jakiś temat. W pewnym momencie musiałem przerwać wysiłki związane z próbami odrabiania matmy, żeby móc się na niej całkowicie skupić. Chłopak był całkiem inteligentny i nawet zabawny. Nie do końca wierzyłem, że w prawym skrzydle jeszcze się tacy uchowali.
***
Czwartek. Taki zwykły, zaczynający się od prysznica czwartek, zupełnie inny niż wczorajsza zwariowana środa. Obudziłem się jak zwykle, trochę później niż bym tego chciał. Wykonałem jak przykładny obywatel wszystkie poranne czynności, z zaścieleniem łóżka włącznie. Nie odważyłem się psuć uroczej czystości tego miejsca. Jeszcze tak bardzo mną nie przesiąkło, bym mógł je sobie całkowicie podporządkować, o nie. To trochę jak z kupowaniem nowych podręczników: na początku człowiek stara się ich nie zniszczyć, ale kiedy tylko zyskują jego duszę wszystkie postanowienia o trzymaniu ich pedantycznie czystych jakby się ulatniają.
Jeśli chodzi o Filipa, w czwartki jego klasa zaczynała od drugiej lekcji, więc obudził się dopiero chwilę przed moim wyjściem. Zamieniłem z nim tylko parę słów, po czym zniknął za drzwiami łazienki. Sam miałem już bardzo niewiele czasu, więc nie zwlekając udałem się na pierwszą lekcję.
***
Na trzeciej przerwie zaczepił mnie Marcel z kolegami. To jeden z tych gości, którym bez chwili wahania wytatuowałbym słowo „hipster” na czole, gdyby istniała taka możliwość. Dziwne ciuchy, manieryczne ruchy, dziwne słowa, umiejętność gry na dudach… Wymieniać dalej? Ale mimo wszystko miał taki charakter, że to człowieka nawet szczególnie nie irytowało. Do niedawna mieszkał naprzeciwko. Chociaż „mieszkał” to bardzo mocne słowo: on tam od czasu do czasu nocował. Nawet nie chcę wnikać, co on w wolnym czasie wyprawia.
-Słuchaj no, Krystek  – zaczepił mnie. Kolejna jego dziwna cecha: zdrabnia wszystkie imiona. Nie zdziwiłbym się, gdyby do nauczycieli też tak mówił. – Robimy dziś w nocy parapetówkę. U mnie. Wiesz, tak na cześć solaryzacji z prawą częścią internatu. Michaś załatwi alkohol. Piszesz się?
-Powiedzmy.
-No to super, poinformuj jeszcze tych swoich kolegów, niech też przypełzną. Pokój 78. – po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł, nie pozostawiając mi miejsca na odpowiedź.
Dziwny typ.
***
Dziś dla odmiany lekcje minęły nieprawdopodobnie szybko. Nawet nie zauważyłem, a już znajdowałem się w pokoju z nieodłącznym spojrzeniem Filipa na plecach. To się zaczynało robić dziwne.
-Co tam? – zagadnąłem.
-Nic ciekawego. A tam?
-Całkiem w porządku. Wiesz który to Marcel z IIIa? – zapytałem. Miałem dziś ochotę gadać o czymkolwiek.
-Ten z długimi włosami? Chyba kojarzę.
-Taa, ten. Robi dziś małą imprezę u siebie w pokoju. – powiedziałem  –Może byś przyszedł? – dodałem lekkomyślnie, po krótkiej chwili. W końcu pozwolił zaprosić kolegów. Niby miał na myśli Wiktora i Witkacego, ewentualnie Rudego. Ale zawsze mogłem to źle zinterpretować, prawda? Nie wiem po co proponowałem to akurat Filipowi. Nie zgodzi się, to nie ten typ człowieka. Z nim trzeba raczej uważać, żeby przypadkiem nie nakablował, że mamy procenty. Z „prawostronnymi” nigdy nic nie wiadomo. Ale miałem dziś trochę przewrotny humor, więc postanowiłem zaryzykować.

- W sumie okej. Mogę pójść. – usłyszałem w odpowiedzi. Trochę mnie zatkało. Myślałem, że kategorycznie odmówi jakiegokolwiek udziału. A tu proszę, on jednak nie jest taki przewidywalny.

niedziela, 17 stycznia 2016

Rozdział 1

     Witam!
Po przerwie pojawiam się znowu, tym razem z prawdziwym rozdziałem. :) Miłego czytania, zostawcie chociaż emotkę w komentarzu! :D
__________________________________

       Pierwsza połowa dnia zawsze mnie męczy. Ze szkolnych przedmiotów lubię chyba tylko biologię, którą mam teraz jedynie w środy. Cała reszta jest tylko nieciekawym dodatkiem. Uczę się całkiem nieźle, ale bez fajerwerków. Dla mnie prawdziwe lekcje zaczynają się po południu, kiedy podzieleni na grupy idziemy do sal muzycznych. To zupełnie co innego grać samemu, a w towarzystwie piętnastu innych osób.
***

        Na początku roku zwykle nic się nie dzieje. Taka jest zasada, obowiązująca chyba w większości placówek edukacyjnych. Ale ten wrzesień uparł się chyba, by być pod wszelkimi względami na opak. Chwilę po rozpoczęciu drugiej lekcji dyrektorka poinformowała nas przez radiowęzeł, że z powodów takich a takich jest zmuszona wprowadzić pewne zmiany w rozmieszczeniu uczniów w internacie. Przestraszyłem się. Z lakonicznie zawiadomienia wynikało, że prawie połowa lewego segmentu ma zostać przeniesiona do pustych pokoi prawego. Wszystkie szczegóły miały być wywieszone na tablicy przy drzwiach wejściowych. To tyle. Krótki, piskliwy dźwięk sygnalizujący zakończenie komunikatu. W klasie zapanowało niespodziewane ożywienie.

Byłem poirytowany. To pewne, że właśnie skończył się dla mnie okres posiadania całego pokoju na własność. W prawym segmencie lokowano zwykle uczniów z wyższymi wynikami w nauce i dużo osób miało możliwość mieszkania w pojedynkę. Internat to fajna sprawa, ale zupełny brak prywatności przez prawie okrągły rok wykańcza nawet najwytrwalszych. Dlatego szybko poprosiłem o przydzielenie mi kwatery na własność. Bez problemu ją otrzymałem, jako jeden z najlepszych wychowanków tej placówki. Nie wiem, co dyrektorce teraz odbiło, żeby ni stąd ni z owąd wyludniać prawie jedną trzecią powierzchni budynku, ale dla mnie wiązało się to z prawdopodobnym przymusem dzielenia mojej dotychczas prywatnej przestrzeni. A to nikomu by się nie spodobało.
Z natury nie lubię wszelkiego rodzaju gwałtownych zmian. Wszystko lubię mieć w miarę dokładnie zaplanowane, żeby uniknąć nieprzyjemnych sytuacji. Nie chodzi mi o to, że jestem jakimś pedantem, który w notesiku rozpisuje sobie dzień co do minuty. Ja po prostu wolę mieć kontrolę nad sytuacją.
Do końca lekcji nie mogłem się w pełni skoncentrować. Niby nic wielkiego się nie stało. Jednak ta informacja stworzyła w mojej głowie coś w rodzaju drobnego kamyczka, który z czasem zaczynał coraz bardziej uwierać. Byłem ciekawy. Wraz z rozbrzmieniem dzwonka wyszedłem z klasy i skierowałem swoje kroki do drzwi wejściowych, na których miała znajdować się szczegółowa rozpiska. Szedłem powoli, z udawaną nonszalancją, usilnie starając się sprawiać wrażenie, że tak naprawdę niewiele mnie to obchodzi. W środku przekonywałem sam siebie, że przecież jest szansa, że cały ten bałagan mnie ominął. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak na to zareagowałem. Przecież to tylko drobna zmiana, jakich będzie mnie czekało jeszcze wiele. Zaskoczyło mnie to tylko. Zaskoczony robię się trochę histeryczny. Nie wiem jak mam się zachować.

***

       Pod tablicą informacyjną kręciło się chyba po raz pierwszy w historii szkoły tak wiele osób. Stanąłem z boku, czekając aż choć część sobie pójdzie, żeby móc bez przepychanek poszukać własnego nazwiska. Trwało to nieskończenie długo. Kolejne znajome twarze przewijały się przez korytarz, rzucając mi krótkie „cześć” po czym wracając do swoich spraw. Zacząłem się niecierpliwić. Przerwa dobiegała już końca, kiedy uznałem, że mogę już w spokoju iść na egzekucję. Zbliżyłem się do tablicy. Kolumna numerków. Kolumna nazwisk. U góry krótka notatka, wyjaśniająca, że zmiany nastąpiły w wyniku niespodziewanego otrzymania dofinansowania na zaaranżowanie części budynku na studio nagrań. Całkiem fajnie, chociaż prace nad tym projektem potrwają pewnie dłużej, niż dane mi będzie uczyć się w tej szkole. Przeniosłem wzrok na równy szlaczek liczb, wskazujący po kolei numery pokoi. 88, 90 92, 93… Wciąż miałem nadzieję, że obejdzie się bez mojego magicznego 94. Nie obyło się . Tuż obok widniało nazwisko:  Szymczewski, IIb. Chodził do równoległej klasy, ale jakoś nie mogłem przypomnieć sobie jego twarzy. Może to i dobrze. Gdyby było z nim coś bardzo nie tak, prawdopodobnie bym go pamiętał. U dołu strony widniała jeszcze zdawkowa informacja, że uczniowie mają czas do dziś wieczora na przeniesienie swoich rzeczy, a dodatkowe zestawy kluczy są dostępne w sekretariacie.

Z nieco lepszym samopoczuciem poszedłem na kolejną lekcję. Uczucie niepokoju zastąpiła zwykła, ludzka ciekawość. Mam zasadę, żeby nie być do niczego z góry uprzedzonym. Może się okazać, że ten mój nowy współlokator to całkiem porządny gość. Nigdy nic nie wiadomo. W najgorszym wypadku spróbuję się z kimś zamienić.

***

         W takim nastroju dotrwałem do końca szkolnych zajęć. Potem zaczęła się gra na skrzypcach. Chyba było jak zwykle, tak mi się przynajmniej wydaje. Mam wrażenie, że się przyzwyczajam. Coraz trudniej jest mi poczuć te fajerwerki, zapalające moje palce do jeszcze dokładniejszych ruchów, serce już dawno przestało bić w rytm melodii. Czyżbym się wypalał? Rutyna, rutyna, rutyna. Robię to samo od dziecka. Dalej jest przyjemnie, ale ostatnio jakoś bardziej się nudzę. Kocham słyszeć wysokie dźwięki, w magiczny sposób wydostające się z instrumentu, ale czasem jakby… zaczynam wątpić. Staram się o tym nie myśleć i po prostu grać dalej, grać aż wszystko we mnie na nowo się obudzi. I faktycznie, działa. W pewnym momencie znowu rozgrzewa się we mnie to dziecięce podekscytowanie. Ale dlaczego trwa to tak długo? Może to po prostu cecha związana z dorastaniem. Więcej rozumiem, mniej mnie zachwyca. Muszę się przyzwyczaić.

***

       Nostalgia minęła dopiero późnym popołudniem, chwilę przed końcem zajęć. Musiałem zacząć się uśmiechać. Tak zupełnie naturalnie i szczerze, po prostu się cieszyłem. Ostatnimi czasy zaobserwowałem w swoim zachowaniu pewną prawidłowość, która może była we mnie całe życie, ale nigdy wcześniej nie byłem jej całkowicie świadomy. Otóż, kiedy pozbywam się złego nastroju, zaraz wpadam w kolejny, leżący na przeciwległym krańcu skali. Nie przypomina to euforii, bo też nie miałem wcześniej depresji. To zwyczajne uczucie zadowolenia z życia, które spotyka człowieka, kiedy po męczącym tygodniu budzi się w sobotę. Nawet lubię się tak czuć. Jest mi wtedy spokojniej, jakby ciszej, trochę czyściej w głowie. Ludzie też mnie wtedy jakby bardziej lubią. Ludzie z reguły chyba bardziej lubią się nawzajem szczęśliwych.

Tak czy owak, wyszedłem z budynku szkoły zadowolony. Podekscytowany, powiedziałbym nawet. Prawie zdążyłem zapomnieć o porannych rewelacjach, które teraz jawiły mi się jako zdecydowanie mniej tragiczne. Ożywiony skierowałem swoje kroki do budynku internatu, jednocześnie szukając w kieszeni torby klucza do pokoju. Zawsze zapominam, żeby włożyć go do osobnej kieszonki, przez co biedak kończy marnie na samym dnie, gdzieś między podręcznikiem do chemii a opakowaniem miętowej gumy do żucia. W końcu jednak udało mi się go znaleźć. Dobrze znane trzy schodki, z kamienia najbardziej przypominającego ten, z którego robi się nagrobki, szklane, wręcz szpitalne drzwi, a następnie rozświetlony jarzeniówkami korytarz pachnący zbyt dużą ilością środków do mycia podług: drogę do mojego pokoju mogłem spokojnie pokonywać z zamkniętymi oczami, jak to się zwykle zdarza w przypadku tak rutynowych czynności. 

Stanąłem przed drzwiami z numerem 94. Moich drzwiach. Czy aby na pewno? Prawdopodobnie on ma jeszcze zajęcia, chyba że dyrektorka zwolniła ich wcześniej, żeby mogli w spokoju przenieść swoje rzeczy. Mimo wszystko spróbowałem pociągnąć za klamkę. Zamknięte. To dobrze. Dopiero teraz włożyłem klucz do zamka, przekręciłem i powoli otworzyłem drzwi. Chyba poczułem się rozczarowany faktem, że w pokoju jednak nic się nie zmieniło. A co miało się zmienić? To samo, skromne, ale wygodne umeblowanie składające się z dwóch prostych łóżek, z których jedno chwilowo pozbawiono pościeli, przez co świeciło przybrudzonym materacem, dużej szafy i jeszcze paru nieistotnych dodatków, jak szafki nocne i stolik. I oczywiście dwa duże biurka – serce każdego pokoju. To one zawsze mówią najwięcej o charakterze osoby, która w nim mieszka. Swoje staram się utrzymywać w jako takim porządku, choć zwykle w połowie roku zaczynają się na nim gromadzić tony niepotrzebnych gratów. Mam sentyment to różnych drobnych przedmiotów, jak znalezione na korytarzu spinki, korki od butelek, albo stare, zapisane już kartki z niepotrzebnymi notatkami. Na szczęście jest dopiero początek semestru, więc nie udało mi się jeszcze na dobre zagospodarować całej tej przestrzeni.

Usiadłem na łóżku nie do końca wiedząc co mam ze sobą zrobić. Byłem zniecierpliwiony całą tą sytuacją. Boże, miejmy to już za sobą. Normalnie spróbowałbym tu trochę posprzątać, ale jak na złość wszystko wydawało się być na miejscu. Spojrzałem na futerał ze skrzypcami. Leżał na podłodze koło drzwi, tam gdzie zwykłem go odkładać. Cichy. Spokojny. Martwy. Miałem ochotę już trzeci dzień z rzędu pójść i zaszyć się w Sali, którą w głowie zacząłem już nazywać Moją. Ale nie dzisiaj. Dziś musiałem czekać. Oparłem się plecami o ścianę, zajmując wygodną pozycję, jakbym miał tak siedzieć już przez wieczność i zacząłem żmudny proces marnowania czasu. Gapiłem się na ścianę, zegar, szafę i to, co było pod nią, potem za okno i jeszcze raz na ścianę, aż na zegar wskazał kwadrans po piątej. Owe pracochłonne zajęcia pozwoliły mi wypełnić zaledwie dwadzieścia minut życiorysu.

Musiało minąć kolejne dwadzieścia, nim drzwi otworzyły się, skrzypiąc chyba bardziej niż powinny. Do pokoju wszedł wysoki, chłopak o ciemnych włosach i pewnym siebie, ale miłym spojrzeniu. Znałem go z widzenia, kiedy mijaliśmy się na szkolnych korytarzach, ale nic poza tym. Na szczęście nie wyglądał, jakby coś było z nim nie tak. Ot, jeden z uczniów.
-Cześć – przywitałem się –Jestem Filip. Miło poznać.
To mówiąc wyciągnąłem w jego stronę rękę. Uścisnął ją bez większych emocji.
-Krystian.
Nie sprawiał wrażenia niemiłego. Prawdę mówiąc, nie sprawiał żadnego wrażenia. Po prostu tu był, stał, patrzył, oddychał, być może nawet coś myślał. Nic w jednak jego osobie nie sugerowało, co powinienem o nim sądzić. Przyjrzałem mu się bliżej. Włosy odrobinę za długie, jakby od dłuższego casu zapominał o pójściu do fryzjera, ale w miarę ułożone, choć bez rewelacji. Ciemne i ładne. Twarz pociągła i symetryczna, a oczy bystre. Stał w takiej odległości, że nie potrafiłem trafnie ocenić ich koloru. Chyba były ciemne. On też mi się przyglądał. Trwało to tylko krótką chwilę, dokładnie tak długo, jak na to pozwalają zasady dobrego wychowania.
-Wiesz co, pójdę przyniosę swoje rzeczy.
I wyszedł. Wrócił po jakiś piętnastu minutach z krzywo zapiętą torbą podróżną, w której prawdopodobnie znajdował się upchnięty niedbale cały jego dobytek. Nie pomyliłem się. Oprócz sterty ubrań, która zaraz została przeniesiona do szafy i paru innych osobistych rzeczy, które z reguły posiada każdy, miał ze sobą jeszcze kilka książek i paczkę papierosów. W sumie, nadal mieściło się to w standardowym wyposażeniu każdego licealisty. No i oczywiście futerał z instrumentem. Skrzypce. Miło było je zobaczyć, leżące tuż obok moich.
Kiedy zakończył układanie wszystkiego co przyniósł i wrzucił torbę na szafę poczułem, że cisza wisząca między nami zaczyna powoli robić się nienaturalna. Szukałem odpowiednich słów, żeby jakoś rozpocząć rozmowę, ale jak to zwykle bywa w takich momentach, nic szczególnie nie pasowało.
Kłopotliwą sytuację przerwało pukanie do drzwi.
-Proszę – powiedzieliśmy niemal jednocześnie. Uświadomiłem sobie, że to teraz również jego pokój. I że nie mam na to żadnego wpływu. Niby to wiedziałem, ale teraz dopiero do mnie dotarło.
W progu stanął wysoki blondyn, którego również znałem z widzenia. Jego wzrok tylko prześlizgnął się po mnie, po czym spoczął na Krystianie.
- Cześć. Masz chwilę? – zapytał.
- Dla ciebie nie mam – odrzucił Krystian śmiejąc się lekko, po czym wstał i wyszedł z nieznajomym na korytarz. Wyglądali na przyjaciół. Przez moment słyszałem urwane kawałki ich rozmowy. Z grzeczności zdecydowałem się jednak nie podsłuchiwać.
Trwało to tylko krótką chwilę, po czym drzwi otworzyły się ponownie. Blondyna już nie było.
-Znasz Wiktora? – rzucił niby mimochodem mój nowy współlokator ciągnąc plecak pełen podręczników w stronę biurka.
-Masz na myśli tego, co tu przed chwilą przyszed? – w odpowiedzi kiwnął mi tylko lekko głową. – Widziałem go parę razy na korytarzu. Jest w trzeciej klasie, tak?
-Ta. Za rok kończy szkołę. - Z tonu jego głosu można było wnioskować, że nie jest szczęśliwy z tego powodu.
Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań na temat Wiktora i jego fajnych trampek, po czym rozmowa potoczyła się w kierunku jutrzejszych zajęć. Krystian starał się jednocześnie dłubać coś w pracy domowej z matematyki, ale nie za bardzo mu to szło. Po jakimś czasie poddał się, uznając, że nie da się jednocześnie mówić i liczyć, nawet jeśli prowadziliśmy tylko zdawkową konwersację nie opierającą się na żadnym konkretnym temacie. Takie zwykłe mówienie o pogodzie, żeby tylko uniknąć kłopotliwej ciszy. Było to nawet przyjemne. Chłopak był bystry, a jego odpowiedzi przewrotne. Momentami musiałem się bardzo starać, żeby nadążyć za jego ekstrawertycznym 
charakterem.

***


Cały ten dzień okazał się być bardziej pokręcony niż się spodziewałem. Ale nie czułem się z tym źle. Tylko dziwnie było mi zasypiać, słysząc obok siebie oddech drugiej osoby.


środa, 6 stycznia 2016

Prolog raz jeszcze

Tak, oczy was nie mylą, to jest drugi prolog. Cała historia będzie opowiedziana z dwóch perspektyw, więc dlaczego z prologu robić wyjątek? :) Nie przedłużam. Czytajcie, komentujcie, dawajcie znać co się podobało, a nad czym mam pracować.
Kłaniam się nisko,
Luca V.
________________________________________________


KRYSTIAN

      Moje życie wypełniają dźwięki. Od najmłodszych lat towarzyszyłam mi muzyka. Ojciec jest światowej sławy pianistą, więc odkąd pamiętam w domu słychać było skomplikowane melodie wygrywane przez niego na pianinie. Matka śpiewa w operze. Oboje robią karierę na skalę światową. Ode mnie, jako ich jedynego syna, oczekiwano, że pójdę w ślady rodziców. Kiedy miałem siedem lat, w progu naszego domu pojawił się pierwszy, z szeregu nauczycieli, których wykończyłem. Przyszedł ot tak, w czarnym płaszczu, poważny, z futerałem w ręku - jak każdy. Dał mi do ręki instrument i pokazał jak mam go trzymać. Nauczył mnie grać kilka prostych dźwięków, a potem ich kombinacji. Po dwóch godzinach wyszedł, nie zapomniawszy wspomnieć rodzicom jakim to obiecującym chłopcem jestem. Z tego co wiem, był z niego straszny lizus. Wytrzymał z moimi humorami prawie rok. Musieli mu dobrze płacić.

Pamiętam jak przez mgłę, że sam uparłem się, żeby grać na skrzypcach, podczas gdy wszyscy dookoła widzieli mnie bardziej siedzącego przed pianinem jak tata. Przyznaję się: do żadnego z tych instrumentów zasadniczo mnie nie ciągnęło, ale skoro nie miałem innego wyjścia, chciałem chociaż zdecydować samemu. Babcia czasem grywała na skrzypcach. Lubiłem słuchać jej w letnie wieczory, kiedy nikogo poza nami nie było w domu. Grała tylko dla mnie. Siedzieliśmy razem na werandzie, a ona grała i opowiadała mi różne historie. To jedno z moich ulubionych wspomnień z tamtego okresu. Potem muzyka zaczęła stawać się tylko nużącym obowiązkiem. Trzy razy w tygodniu, po szkole lekcje z coraz to nowymi nauczycielami. Nie przykładałem się. Nie znosiłem tego. Wszyscy mówili, że mam talent i powinienem go rozwijać, ale jako dziecko nie rozumiałem, jakie to ma znaczenie. Nie miałem jednak wystarczająco dużo odwagi, by sprzeciwić się woli ojca, nie mówiąc już o matce. To ona zawsze była najbardziej dumna z moich postępów. Widziała we mnie swojego Złotego Chłopca, a ja, żeby zrobić jej przyjemność, od czasu do czasu siliłem się, by naprawdę nim być. Ale w głębi duszy nienawidziłem całej tej szopki.

***

       Przełom nastąpił wraz z pójściem do gimnazjum. Wtedy poznałem Aleksa. Zaprzyjaźniliśmy się. Ten chłopak obrazował wszystko, czego pragnąłem od życia. Mieszkał sam z ojcem na obrzeżach miasta, na małym, szarym osiedlu, które niedługo potem stało się niemal moim drugim domem. Matka zostawiła ich, kiedy Aleks był jeszcze mały. Nie rozmawialiśmy o niej dużo. Nasza znajomość opierała się głównie na przyjemnych tematach, graniu razem w gry i muzyce. Tak, muzyce. Niewiarygodne, ale właśnie on, a nie dziesiątki moich nauczycieli, był w stanie odkryć przede mną całe jej piękno.

Jego ojciec grał w młodości w zespole. Z całego tego epizodu została mu tylko elektryczna gitara, schowana głęboko w garażu. I właśnie znalezienie tej gitary podczas pewnego upalnego lata zmieniło mój światopogląd nie do poznania. Od tamtej chwili spędzaliśmy z Aleksem niemal każdą wolną chwilę na zmiany testując coraz to nowe akordy. Struny boleśnie wybijające się w palce. Ostry, czysty dźwięk wypełniający gęste od upału powietrze. To była muzyka, w której się zakochałem.
W tamtym czasie musiałem również bardziej przyłożyć się do skrzypiec, bo w przeciwnym razie rodzice szybko zabroniliby mi spotykać się z moim nowym przyjacielem. Ale nauka szła jakoś łatwiej, kiedy miało się w perspektywie kolejne popołudnia spędzone w domu Aleksa. Matka była ze mnie dumna. Ojciec też. Ja sam byłem szczęśliwy.


***

     Kilka miesięcy później jedna gitara przestała nam wystarczać. Ciągłe wymienianie się nią zrobiło się męczące. Zaczynał się grudzień, kiedy zdecydowałem się kupić swoją w tajemnicy przed rodzicami. Wymagało to wyciągnięcia całych moich oszczędności, ale opłacało się. Pamiętam dokładnie ten śnieżny dzień, kiedy wyszedłem ze sklepu muzycznego z moim własnym elektrykiem. Uparłem się, żeby kupić ją samemu. Nie chciałem, żeby Aleks był wtedy ze mną, choć do dzisiaj nie potrafię powiedzieć dlaczego. Zaraz potem pojechałem do niego do domu. Całą drogę autobusem towarzyszyła mi irracjonalna obawa przed zostaniem nakrytym przez któregoś z członków rodziny. Nic takiego oczywiście się nie stało.

***

         Od tamtego czasu ćwiczyliśmy jak szaleni. Śmiało mógłbym to nazwać najlepszym okresem mojego życia. Piętnaście lat i elektryczne gitary. Do tego atmosfera ukrywania tego wszystkiego przed rodzicami. Żyć nie umierać. Wszystko wydawało się wtedy takie piękne: mieliśmy wzniosłe plany, związane z założeniem zespołu i zrobieniem kariery. Muzyka stała się dla nas ważniejsza niż wszystko inne. Pisaliśmy piosenki i śpiewaliśmy je w duecie. Aleks śpiewał genialnie. Ja pisałem całkiem niezłe teksty. To znaczy, wtedy wydawały mi się całkiem niezłe. Prawdopodobnie, gdybym dziś je przeczytał spaliłbym się ze wstydu.

***

      Pod koniec trzeciej klasy wszystko się skończyło. Rodzice się dowiedzieli. Nie wiem jak im się to udało. Podejrzewam, że przyczynił się do tego ojciec Aleksa, którego powoli zaczęły irytować nasze „próby”. Pamiętam, że tego dnia mama zawołała mnie do salonu, mówiąc, że musimy poważnie porozmawiać. A potem już tylko kilka słów, które wywróciły moje życie do góry nogami:
-Musimy podjąć radykalne kroki – powiedział ojciec pod koniec swojej tyrady o demoralizującym wpływie moich nowych znajomych. – Nie pozwolimy z matką, żebyś zrujnował sobie życie.
Ale tato, to ty mi to życie chcesz zrujnować! Pierwszy raz tak bardzo czymkolwiek się przejąłem. Nigdy dotąd nie miałem niczego, czego tak bardzo nie chciałbym oddawać. I, o ironio, właśnie to musiałem stracić. Kiedy ma się szesnaście lat, coś takiego potrafi człowiekiem porządnie wstrząsnąć. Miałem krzyczeć, przeklinać, a nawet uderzyć własnego ojca, ale po raz kolejny w moim życiu, nie miałem odwagi. Potem padły kolejne dwa słowa: Szkoła Muzyczna.
Skrzypce, internat, liceum, starzy przyjaciele, odległość, izolacja, gitary, Aleks… Wszystko to w jednej chwili splotło się w mojej głowie w niezrozumiałą całość.
-Nienawidzę was! - krzyknąłem i pobiegłem do swojego pokoju.

Tej nocy prawie w ogóle nie spałem. Chciałem nawet uciec z domu. Ale wiedziałem, że nie miałbym gdzie pójść. Poza tym nie zrobiłbym tego matce. Mimo wszystko, ta kobieta wydawała mi się zbyt delikatna, by jeszcze bardziej ją ranić. Aha, no i jeszcze jedno: byłem zwykłym tchórzem. Nie chciałem sprawdzać, co może się stać, jeśli ponownie sprzeciwię się ojcu.

***

       Czerwiec, jak i następujące po nim lipiec i sierpień, były dla mnie miesiącami pogrążonymi w całkowitym letargu. Początkowo stawiałem nieznaczny opór, między innymi buntując się przeciwko jakimkolwiek lekcjom gry, a w dniach skrajnego załamania nawet chodzeniu do szkoły. Nic mi z tego nie przyszło, jeśli nie liczyć kilku tygodni bez komórki i laptopa. Potem zrezygnowałem już nawet z tych drobnych prób wymuszenia na rodzicach zmiany zdania. Stałem się apatyczny i wyłączony. Nie chciałem z nikim rozmawiać. Cały ten okres stanowił jakiś obrzydliwy kontrast dla miesięcy, które spędziłem z Aleksem. Z resztą, nasze kontakty również zostały skutecznie ograniczone. Uznano, że to wszystko jego wina i że to za jego sprawą zdecydowałem się tak „perfidnie” oszukiwać rodzinę. „Perfidnie”. Mam wrażenie, że to ulubione słowo ojca. Używa go niemal non stop, ostatnio głównie w odniesieniu do mnie. Nie potrafi pogodzić się z faktem, że nie wszystko poszło po jego myśli. Miałem być wspaniałym paniczem, złotym chłopcem, który pewnego dnia osiągnie jeszcze większy sukces niż jego rodzice. Przepraszam tato, nie wyszło. Nie jestem tobą. Nigdy nie byłem.

***

     Pod koniec sierpnia po raz pierwszy zobaczyłem miejsce, w którym miałem spędzić kolejne trzy lata. Liceum Muzyczne. Z internatem. Myślałem, że się rozpłaczę. Dlaczego rodzicom nie wystarczyło odebranie mi gitary?  Musieli jeszcze zamknąć mnie jak księżniczkę w tej pieprzonej wierzy na drugim końcu kraju? Choć technicznie rzecz biorąc, mojego elektryka nikt nigdzie nie zabrał. Nie wiem jakim cudem, ale ojciec nigdy nie dowiedział się, że wszystkie oszczędności wydałem na gitarę, która stoi teraz bezpiecznie u mojego „kolegi spod ciemnej gwiazdy”. Udało mi się ustalić z Aleksem, że wyśle mi ją tutaj w połowie września. I to był chyba jedyny pozytyw całej sytuacji.

Uczniom wolno było zajmować swoje miejsca w pokojach już na tydzień przed oficjalnym rozpoczęciem roku szkolnego. Zakwaterowano mnie z jakimś rudym, mrukliwym gościem, który jak się później okazało, miał na imię Karol, ale - jak to zwykle przy takim kolorze włosów bywa - wszyscy nazywali go po prostu Rudy. Staraliśmy się nie wchodzić sobie wzajemnie w drogę i nawet nam się udawało. Ja miałem swoje życie, on miał swój klarnet.

***

        Pierwsze miesiące w nowej szkole były tragiczne. Snułem się jak cień od sali do sali, biorąc udział w kolejnych zajęciach. Oprócz niekończących się standardowych lekcji, mieliśmy jeszcze setki godzin gry na instrumentach tygodniowo. Po każdym dniu tej katorgi miałem ochotę wyrzucić skrzypce przez okno, a samemu uciec gdzieś daleko stąd. Dusiłem się tu. Aleks przestał odpisywać na moje wiadomości kilka tygodni po tym, jak dostałem gitarę z powrotem. Właśnie: gitara. Nawet ona nie była w stanie mi teraz pomóc. Nie było możliwości, żebym wyciągnął ją z szafy, gdzie chwilowo się ukrywała, w pokoju, przez który codziennie przewijały się dziesiątki osób. Nie wiedziałem dokładnie, jakie byłyby konsekwencje, ale wolałem nie ryzykować. Ojciec dostałby szału, gdyby się o niej dowiedział.

Choćby z czystej desperacji, zacząłem bliżej przyglądać się moim czysto teoretycznym jeszcze w tamtym czasie kolegom. Potrzebowałem towarzystwa. Czułem, że zaraz oszaleję, jeśli w tej szkole nie znajdzie się choć jedna podobna do mnie osoba. I wtedy dokonał się przełom. Na początku pełen wątpliwości i opierający się bardziej na domysłach niż realnych spostrzeżeniach, zacząłem zauważać, że jest nas więcej. Mam na myśli, że nie tylko ja zostałem tu zamknięty wbrew woli. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć pewien podział. Po pierwsze: złote dzieci. Ich było tu w zasadzie najwięcej. Dobrze ubrani, czyste buty, zawsze na czas. Bardzo utalentowani. Ta szkoła jest dla nich kluczem do przyszłej kariery.

Po drugie: hipsterzy. Grają na dziwnych instrumentach, a ich rodzice płacą horrendalne kwoty, żeby mogli się tu uczyć, bo natura poskąpiła im talentu. Wybrali to miejsce pewnie ze względu na śmieszny kolor mundurka albo ilość liter w nazwisku patrona. Mają masę kolczyków i non stop palą papierosy.

Ale jest jeszcze trzecia, najmniejsza grupa. Należą do niej osoby takie jak ja, które niekoniecznie chciały się tu znaleźć, ale z takich czy innych powodów są zmuszone udawać, że wszystko jest w porządku. Trudno ich znaleźć, ale na szczęście zwykle trzymają się razem. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniają. Może po prostu są nieco bardziej wycofani. Trudno im się przystosować.
Pierwszą tego typu osobą, którą poznałem był Wiktor. W zasadzie to on przedstawił mnie całej społeczności szkolnych wyrzutków. Wpadliśmy na siebie przypadkiem. Był początek listopada, a ja powoli zaczynałem tracić wiarę we wszystko. Postanowiłem zerwać się z popołudniowych lekcji. Nie miałem ochoty szlajać się po nieznanym mi jeszcze w tamtym okresie mieście. Do pokoju również nie było co wracać. Zdecydowałem się na zejście do piwnic pod internatami. Całkiem spoko lokalizacja, jeśli człowiek nie chce, żeby mu przeszkadzano. Nie wiem, co pierwotnie miało się tam znajdować, ale Piwnice niewiele różnią się od tego, co znajduje się nad nimi. W zasadzie brakuje tylko mebli. I pokoje są tam dużo większe. Można powiedzieć, że przypomina to trochę jedno z pięter w budynku szkoły. Normalnie nikt tu nie przychodzi przed wieczorem. Potem zbiegają się hipsterzy, ale to już zupełnie inna historia.

Los chciał, że w tym samym czasie w Piwnicach znalazł się On.
-Co tu robisz? – To pierwsze, co od niego usłyszałem. Palił wtedy papierosa. Gdyby nie to, pewnie w ogóle bym go nie zauważył w ciemnym korytarzu.
-Chyba to samo co ty.
-W takim razie witam w moich skromnych progach. Wiktor jestem. – To powiedziawszy wyciągnął rękę w moją stronę. Lewą. Z nim to właśnie jest taka dziwna sprawa, że zawsze podaje człowiekowi lewą rękę. Sądzę, że robi to specjalnie, bo ma w sobie coś z hipstera.
-Krystian – odpowiedziałem.

I w ten sposób rozpoczęła się nasza znajomość. Potem dołączyli jeszcze Laura i Witkacy. To znaczy, to były czasy, kiedy jeszcze ktoś mówił mu po imieniu. Ale myślę, że Witkacy pasuje mu bardziej niż Mariusz.

***

       Szybko przyzwyczaiłem się do towarzystwa tej trójki. Spędzaliśmy ze sobą praktycznie każdą wolną chwilę. Z resztą, co innego mieliśmy do roboty. Paliliśmy, rozmawialiśmy, żartowaliśmy. Nic wielkiego. Krystian grał na pianinie. Ale również trochę na flecie, puzonie i harmonijce. I to właśnie z tej unikalnej umiejętności gry na harmonijce zrobiliśmy odpowiedni użytek. Niedługo potem każdy członek naszego małego zgromadzenia zaczął nosić w kieszeni to małe cacko, kupione na mieście za grosze. Nasz samozwańczy profesor nauczył nas kilku piskliwych melodii, które potem powtarzaliśmy w kanonie pod oknami sal muzycznych. Cała sztuka polegała na tym, żeby uciec i schować się za rogiem, zanim nauczyciel prowadzący w danym momencie zajęcia zdąży podejść do okna by nas przegonić. Raz tylko Witkacemu się nie udało. Zabrali mu za to harmonijkę i skazali na pastowanie podłóg przez dwa tygodnie z rzędu. Kiedy wrócił z tego swojego wygnania przez pięć dni pachniał środkami do czyszczenia podłóg tak, że mieliśmy ochotę wykąpać go w denaturacie.

***

       Zaczęły się dla mnie bardzo przyjemne czasy. Szkoła zeszła na drugi plan na rzecz nocnych eskapad na miasto i nielegalnych wyjść do kina. W sumie, gdybyśmy poprosili o pozwolenie, prawdopodobnie moglibyśmy przynajmniej połowę tych wycieczek odbyć zupełnie legalnie. Albo chociaż zaczekać do soboty, kiedy wszyscy uczniowie mogli swobodnie wychodzić. Ale nam podobało się uczucie robienia czegoś w ukryciu. Potrzebowaliśmy emocji i dostawaliśmy je.

***

      To wszystko zaczynało mi się już całkiem podobać, kiedy niespodziewanie zaskoczył nas koniec roku. Niewiarygodne, ale ani trochę nie chciałem wracać do domu. Krótkie, weekendowe wypady do rodzinnego miasta, raczej z obowiązku niż faktycznej potrzeby uświadomiły mi, że życia w internacie za nic nie chciałbym zamienić na żadne inne. Miałem tam swobodę, której brakowało mi u rodziców. Ale nie było wyjścia. Gitarę ukryłem w piwnicy, w miejscu powszechnie nazywanym Palarnią. Nie miałem pomysłu, co z nią zrobić, a zabieranie jej do domu nie wchodziło w grę. W Palarni stało mnóstwo rozwalających się mebli, między innymi kilka szkolnych ławek, kanapa i krzesło, którego jedną nogę zastąpić trzeba było złamanym kijem od szczotki, przez co mogło służyć już tylko za stolik na popielniczkę. Ale najważniejsza była rozklekotana szkolna szafa. Tam właśnie schowałem mojego drogiego elektryka, mając nadzieję, że skoro nikt wcześniej nie zajrzał do środka, to podczas wakacji również tego nie zrobi.

***

     Pierwszy miesiąc wakacji polegał głównie na wizytach u stęsknionych ciotek, które „mnie przecież okrągły rok nie widziały”, jak to zawsze powtarzała matka. W sumie nie miałem nic przeciwko. Jeżdżenie tam i z powrotem, całusy w obwisłe, wypudrowane policzki, a potem powolne sączenie herbaty, aż dorosłym skończą się tematy do rozmów. Co chwilę słyszałem, jaki to wspaniały jestem, jak się pilnie uczę i całą masę innych bzdur. Ale nie czułem potrzeby wyprowadzać matuli z błędu. Niech tylko skończy się lato. Wystarczy zaczekać.

W sierpniu rodzice zabrali mnie i moją kuzynkę Stellę do Bułgarii. Nie mogę narzekać, że było nudno. W zasadzie, całkiem dobrze się bawiłem. Wakacje jak wakacje. Rodzina ma tu domek, więc przyjeżdżamy w to samo miejsce niemalże rok w rok. Ale nie nudzi mi się tutaj. Tym bardziej, jeśli mam takie towarzystwo jak Stella.

***


     I tak oto doszliśmy do momentu, w którym znajduję się teraz. Zaczyna się drugi rok mojej nauki w liceum. Wyjątkowo, jestem podekscytowany. Udało mi się załatwić, żeby ponownie trafić do pokoju z Rudym. Bądź co bądź, to całkiem spoko koleś. Wiktor i Witkacy pewnie będą razem, a Klara musiała znaleźć sobie jakąś dziewczynę do towarzystwa. Daria, czy jakoś tak. Z resztą, nie ważne. Podczas wakacji wszyscy dużo pisaliśmy. Nudziło nam się. Ten rok zapowiadał się ciekawie.


wtorek, 5 stycznia 2016

Prolog

    FILIP


Moje życie wypełniają dźwięki. Oddycham nimi jak powietrzem. Kocham dreszcze, przebiegające przez całe moje ciało, kiedy w pustej sali rozbrzmiewa pierwsza wysoka nuta, ciągnąc za sobą serię kolejnych, niższych. Skrzypce. Moje palce tańczą. Już sam nie wiem, czy to one tworzą rytm, czy tylko próbują za nim nadążyć. Coraz szybciej, żywiej, głośniej. Smyczek prawie wypada mi z dłoni. Zwalniam. Melodia z chaotycznego krzyku przechodzi w cichą kołysankę. Na zewnątrz powoli robi się ciemno. Nikt mnie nie słucha. Gram tylko dla siebie. Nie boję się już popełniać błędów, tworzyć własnych kombinacji, powtarzać w nieskończoność pięciu szybkich nut, aż zaszyją mi się głęboko pod skórą. Czuję, że żyję.

***

    Kiedy miałem pięć lat, ojciec zabrał mnie na pierwszą lekcję gry. Pamiętam jak dziś zapach starego linoleum w poczekalni szkoły muzycznej. Rodzice nie chcieli od razu szukać prywatnego nauczyciela, gdyż wiązało się to z zakupem instrumentu i całą masą zbędnych wydatków. Nie chodzi o to, że nie było nas stać. Uznano po prostu, że lepiej będzie najpierw sprawdzić, czy się do tego nadaję. Więc jako dziecko zostałem po raz pierwszy zaprowadzony pod niepozorny budynek Szkoły Muzycznej im. …. . W środku było duszno i nieprzyjemnie. Długi korytarz z rzędami identycznych, białych drzwi po bokach oświetlało irytująco rażące światło lamp przemysłowych. Idąc przy ścianie można było usłyszeć urwane melodie, które jednak po jakimś czasie zaczynały się ze sobą zlewać, tworząc męczącą kakofonię. Ojciec kazał mi usiąść na niewygodnym krześle, przypominającym te, z poczekalni u lekarza. Nie podobało mi się to. Wydawało mi się, że czekaliśmy nieznośnie długo, zanim jedne z tych obrzydliwych, śnieżnobiałych drzwi otworzyły się. W pierwszej kolejności zobaczyłem chłopaka, dużo starszego ode mnie, z czarnym pokrowcem w ręku. Szybko jednak zniknął, zastąpiony pociągłą sylwetką jakiejś nieznanej mi kobiety. Jako pięciolatek nie potrafiłem ocenić jej wieku, ale była ewidentnie dużo starsza od ojca. Nie pamiętam dokładne, w co była ubrana. Pewnie już wtedy nosiła długie, czarne spódnice i bluzki o szerokich rękawach. A może zaczęła się tak ubierać dopiero po śmierci męża? Nieistotne. Dwanaście lat temu jawiła mi się jako niezbyt miła osoba, z którą nie chciałem zostać sam na sam, za progiem złowieszczo skrzypiących drzwi. Myślę, że każdy widząc Madame Jacqueline odnosił w pierwszej kolejności właśnie takie wrażenie. Wąskie jak u gada oczy, zaciśnięte w cienką linię usta umalowane szminką w kolorze fuksji, ziemista cera, charakterystyczne, nieco teatralne ruchy. Jej wygląd odzwierciedlał niemal idealnie to, jaka była w rzeczywistości: chłodna, elegancka, surowa. Nie uznawała żadnych kompromisów. Spędziliśmy razem sześć lat. Zdążyłem dokładnie ją poznać. Od naszego pierwszego spotkania, kiedy po raz pierwszy dała mi do ręki skrzypce, zdążyłem tysiące razy ją znienawidzić i pokochać. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wyglądały nasze spotkania na początku. Pewnie niewiele się różniły od tych późniejszych. Madame nie tolerowała żadnych uchybień. Widziała mój potencjał i na swój, często bolesny sposób starała się sprawić, abym go rozwijał. To ona pokazała mi pierwsze melodie, to ona prowadziła mnie za rękę przez prawie połowę mojego życia. Szybko zaczęło mi się to podobać. Nie ćwiczyliśmy już w szkole muzycznej, ale w domu. Godzinami okupowaliśmy salon powtarzając do znudzenia jedno i to samo, aż potrafiłem zagrać bez pomyłki. Ta kobieta nigdy nie dałaby tego po sobie poznać, ale wydaje mi się, że nawet mnie lubiła. Ja też ją chyba lubiłem.
      W wieku jedenastu lat zacząłem wygrywać pierwsze konkursy. Wtedy też Madame Jacquelin musiała mnie zostawić. Rodzice do końca nie chcieli mi wyjaśnić, co się z nią stało. Wiem tylko, że wyjechała gdzieś bardzo daleko, podobno w sprawach rodzinnych i już nigdy nie wróciła. Zamiast niej przyszła Aurelia. Nie znosiłem Aurelii. Nie miałem jednak serca okazywać jej swojej niechęci, ponieważ sama wychodziła ze skóry, żeby być dla mnie miłą. Może to właśnie mnie w niej irytowało. Tęskniłem za moją Madame. Dopiero kolejne sukcesy pozwoliły mi o niej zapomnieć. Dobrze wspominam ten okres. „Cudowne dziecko”. „Obiecujący”. „Uroczy chłopiec”. „Świetlana przyszłość”. Słyszałem te określenia w kółko. Zacząłem wiązać swoją przyszłość z muzyką, choć sądzę, że w tajemnicy moi rodzice robili to już od dawna.
      Prawdziwy przełom nadszedł wraz ze skończeniem gimnazjum, kiedy rodzice oświadczyli, że chcą abym kontynuował edukację w jednym z bardziej prestiżowych liceów muzycznych w kraju. Jakieś dwieście kilometrów z dala od rodzinnego miasta. Oczywiście się zgodziłem.
Wszystko to sprowadza się do mojego obecnego położenia. Zaczynam drugą klasę liceum. Gram najlepiej w całej szkole.

***

      Lekcje już dawno się skończyły, więc wszystkie sale były do mojej dyspozycji. Zawsze tak jest, po południu. Nie lubię ćwiczyć w internacie pełnym uczniów, nawet jeśli chwilowo nie dzielę z nikim pokoju. Czuję się wtedy jakbym za bardzo zwracał na siebie uwagę, jednocześnie otrzymując jej za mało. Mam świadomość, że za ścianą wszyscy słyszą moje próby, a z drugiej strony wiem, że nic sobie z nich nie robią. Poza tym, mój pokój jest za mały. Wręcz czuję jak dźwięki wypełniają pomieszczenie nie pozostawiając mi miejsca na oddech. Inaczej mówiąc, skrzypce są zbyt głośne na tak małą przestrzeń. Idę więc dla odmiany do największej sali, która pierwotnie miała być przeznaczona dla tancerzy. Odkąd szkoła nie posiada już zespołu, próby odbywają się tu bardzo rzadko. Lubię to miejsce. Duże okna wychodzą na teren kampusu, o wiele przyjemniejszy dla oka, niż ruchliwa ulica, której istnienia po drugiej stronie jestem boleśnie świadomy. Internat wraz z dziedzińcem stanowią poniekąd inny świat. Nie wyobrażam sobie życia, bez tej specyficznej atmosfery izolacji. Nikt nas tu oczywiście siłą nie trzyma, ale niewiele osób czuje potrzebę wychodzenia poza mury placówki. W środku istnieje coś w rodzaju zamkniętej społeczności, połączonej na stałe miłością do muzyki. Poczucie, że jestem częścią czegoś tak złożonego, podobnego prawie do żywego organizmu, wywołuje we mnie dreszcze ekscytacji. Nigdy nie miałem zbyt wielu przyjaciół, ani nawet kolegów. Nie mam o to do nikogo żalu. Po prostu nie potrafiłem odnaleźć się wśród moich rówieśników. Należeli do innej rzeczywistości, zupełnie wtedy odmiennej od mojej. Pod tym względem zmieniłem się tylko trochę. Sądzę, że zwyczajnie nie nauczyłem się jak to jest znajdywać przyjaciół. To chyba wymaga praktyki. Mam wielu kolegów, ale nasze kontakty ograniczają się do krótkich wymian zdań przed rozpoczęciem zajęć. Odpowiada mi obecny stan rzeczy: przyjąłem rolę obserwatora.
    Zamknąłem dokładnie drzwi do Sali. Żałuję, że nie mam klucza. Muszę po prostu mieć nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł przychodzenia tu o tej porze. Futerał na skrzypce zostawiłem pod ścianą, a sam ustawiłem się na środku pomieszczenia, tyłem do luster. To chyba jedyna rzecz, której tu nie lubię: jak na byłą salę taneczną przystało, jedną ścianę pokrywają tu w całości lustra. Nawet kiedy odwracam się do nich tyłem, kątem oka widzę nieustanny ruch, który utrudnia skupienie. Ale staram się nie narzekać. Zacząłem kilka dobrze znanych mi melodii na rozgrzewkę. Potem coraz trudniejsze. Modyfikowałem je po swojemu, eksperymentując z tempem i wysokością, aż zupełnie przestały przypominać pierwowzory. Powoli zaczynałem się relaksować po całym dniu.
Musiało minąć sporo czasu, nim drzwi do Sali otworzyły się, przerywając mi grę. Na dworze było już zupełnie ciemno. Zawszę wchodząc tu tracę poczucie czasu.
-Czy aby już nie wystarczy, kochaneczku?
Pani Ludmiła. Odpowiednik zwykłej szkolnej woźnej. Zwykle to właśnie ona ustala, ile wolno mi tu przebywać. Zwykle przed ósmą przychodzi ze swoim mopem i zestawem kolorowych ściereczek, sygnalizując tym samym, że próba skończona. Wydaje mi się, że mnie lubi. Ja sam nic do niej nie mam. Kilka razy chciała, żebym coś jej zagrał. Więc zagrałem i może nawet jej się podobało. Na tym nasze stosunki się kończą.

Posłusznie włożyłem instrument do futerału i opuściłem pomieszczenie. Nie miałem jeszcze ochoty wracać do pokoju, ale nie potrafiłem znaleźć sobie żadnego innego zajęcia.  Na początku roku zwykle niewiele się dzieje.

________________________________
Dziękuję za uwagę, kłaniam się w uniżeniu.
Niektórzy mogą kojarzyć ten tekst z Wattpada, bo tam publikowałam go wczoraj. :)
Prolog wyszedł naprawdę króciutki, bardzo przepraszam. 
Liczę na Waszą opinię. :) Dajcie znać co myślicie.
Moje uszanowanie,
Luca V.

Słowem wstępu

Hej. :)
Tu pojawia się standardowy problem: od czego zacząć. Postaram się uwinąć w kilku zdaniach, bo ten post ma być krótki.
Postanowiłam zabrać się za poważny projekt napisania dłuższego opowiadania. I tak oto za chwilę opublikuję jego prolog. Liczę na Wasze komentarze i wsparcie.
Za szablon bloga przepraszam, może z czasem nauczę się je robić. Gdyby ktoś chciał mi pomóc, to nie miałabym nic przeciwko. :)
Trzymajcie się,
Luca V.