FILIP
Moje życie wypełniają dźwięki. Oddycham nimi jak powietrzem. Kocham dreszcze, przebiegające przez całe moje ciało, kiedy w pustej sali rozbrzmiewa pierwsza wysoka nuta, ciągnąc za sobą serię kolejnych, niższych. Skrzypce. Moje palce tańczą. Już sam nie wiem, czy to one tworzą rytm, czy tylko próbują za nim nadążyć. Coraz szybciej, żywiej, głośniej. Smyczek prawie wypada mi z dłoni. Zwalniam. Melodia z chaotycznego krzyku przechodzi w cichą kołysankę. Na zewnątrz powoli robi się ciemno. Nikt mnie nie słucha. Gram tylko dla siebie. Nie boję się już popełniać błędów, tworzyć własnych kombinacji, powtarzać w nieskończoność pięciu szybkich nut, aż zaszyją mi się głęboko pod skórą. Czuję, że żyję.
***
Kiedy miałem pięć lat, ojciec zabrał mnie na pierwszą lekcję
gry. Pamiętam jak dziś zapach starego linoleum w poczekalni szkoły muzycznej.
Rodzice nie chcieli od razu szukać prywatnego nauczyciela, gdyż wiązało się to
z zakupem instrumentu i całą masą zbędnych wydatków. Nie chodzi o to, że nie
było nas stać. Uznano po prostu, że lepiej będzie najpierw sprawdzić, czy się
do tego nadaję. Więc jako dziecko zostałem po raz pierwszy zaprowadzony pod
niepozorny budynek Szkoły Muzycznej im. …. . W środku było duszno i
nieprzyjemnie. Długi korytarz z rzędami identycznych, białych drzwi po bokach
oświetlało irytująco rażące światło lamp przemysłowych. Idąc przy ścianie można
było usłyszeć urwane melodie, które jednak po jakimś czasie zaczynały się ze
sobą zlewać, tworząc męczącą kakofonię. Ojciec kazał mi usiąść na niewygodnym
krześle, przypominającym te, z poczekalni u lekarza. Nie podobało mi się to.
Wydawało mi się, że czekaliśmy nieznośnie długo, zanim jedne z tych
obrzydliwych, śnieżnobiałych drzwi otworzyły się. W pierwszej kolejności
zobaczyłem chłopaka, dużo starszego ode mnie, z czarnym pokrowcem w ręku. Szybko
jednak zniknął, zastąpiony pociągłą sylwetką jakiejś nieznanej mi kobiety. Jako
pięciolatek nie potrafiłem ocenić jej wieku, ale była ewidentnie dużo starsza
od ojca. Nie pamiętam dokładne, w co była ubrana. Pewnie już wtedy nosiła
długie, czarne spódnice i bluzki o szerokich rękawach. A może zaczęła się tak
ubierać dopiero po śmierci męża? Nieistotne. Dwanaście lat temu jawiła mi się
jako niezbyt miła osoba, z którą nie chciałem zostać sam na sam, za progiem
złowieszczo skrzypiących drzwi. Myślę, że każdy widząc Madame Jacqueline
odnosił w pierwszej kolejności właśnie takie wrażenie. Wąskie jak u gada oczy,
zaciśnięte w cienką linię usta umalowane szminką w kolorze fuksji, ziemista
cera, charakterystyczne, nieco teatralne ruchy. Jej wygląd odzwierciedlał
niemal idealnie to, jaka była w rzeczywistości: chłodna, elegancka, surowa. Nie
uznawała żadnych kompromisów. Spędziliśmy razem sześć lat. Zdążyłem dokładnie
ją poznać. Od naszego pierwszego spotkania, kiedy po raz pierwszy dała mi do
ręki skrzypce, zdążyłem tysiące razy ją znienawidzić i pokochać. Nie jestem w
stanie powiedzieć, jak wyglądały nasze spotkania na początku. Pewnie niewiele
się różniły od tych późniejszych. Madame nie tolerowała żadnych uchybień. Widziała
mój potencjał i na swój, często bolesny sposób starała się sprawić, abym go
rozwijał. To ona pokazała mi pierwsze melodie, to ona prowadziła mnie za rękę
przez prawie połowę mojego życia. Szybko zaczęło mi się to podobać. Nie
ćwiczyliśmy już w szkole muzycznej, ale w domu. Godzinami okupowaliśmy salon
powtarzając do znudzenia jedno i to samo, aż potrafiłem zagrać bez pomyłki. Ta
kobieta nigdy nie dałaby tego po sobie poznać, ale wydaje mi się, że nawet mnie
lubiła. Ja też ją chyba lubiłem.
W wieku jedenastu lat zacząłem wygrywać pierwsze konkursy.
Wtedy też Madame Jacquelin musiała mnie zostawić. Rodzice do końca nie chcieli
mi wyjaśnić, co się z nią stało. Wiem tylko, że wyjechała gdzieś bardzo daleko,
podobno w sprawach rodzinnych i już nigdy nie wróciła. Zamiast niej przyszła
Aurelia. Nie znosiłem Aurelii. Nie miałem jednak serca okazywać jej swojej
niechęci, ponieważ sama wychodziła ze skóry, żeby być dla mnie miłą. Może to
właśnie mnie w niej irytowało. Tęskniłem za moją Madame. Dopiero kolejne
sukcesy pozwoliły mi o niej zapomnieć. Dobrze wspominam ten okres. „Cudowne
dziecko”. „Obiecujący”. „Uroczy chłopiec”. „Świetlana przyszłość”. Słyszałem te
określenia w kółko. Zacząłem wiązać swoją przyszłość z muzyką, choć sądzę, że w
tajemnicy moi rodzice robili to już od dawna.
Prawdziwy przełom nadszedł wraz ze skończeniem gimnazjum,
kiedy rodzice oświadczyli, że chcą abym kontynuował edukację w jednym z
bardziej prestiżowych liceów muzycznych w kraju. Jakieś dwieście kilometrów z
dala od rodzinnego miasta. Oczywiście się zgodziłem.
Wszystko to sprowadza się do mojego obecnego położenia.
Zaczynam drugą klasę liceum. Gram najlepiej w całej szkole.
***
Lekcje już dawno się skończyły, więc wszystkie sale były do
mojej dyspozycji. Zawsze tak jest, po południu. Nie lubię ćwiczyć w internacie
pełnym uczniów, nawet jeśli chwilowo nie dzielę z nikim pokoju. Czuję się wtedy
jakbym za bardzo zwracał na siebie uwagę, jednocześnie otrzymując jej za mało.
Mam świadomość, że za ścianą wszyscy słyszą moje próby, a z drugiej strony
wiem, że nic sobie z nich nie robią. Poza tym, mój pokój jest za mały. Wręcz
czuję jak dźwięki wypełniają pomieszczenie nie pozostawiając mi miejsca na
oddech. Inaczej mówiąc, skrzypce są zbyt głośne na tak małą przestrzeń. Idę
więc dla odmiany do największej sali, która pierwotnie miała być przeznaczona
dla tancerzy. Odkąd szkoła nie posiada już zespołu, próby odbywają się tu
bardzo rzadko. Lubię to miejsce. Duże okna wychodzą na teren kampusu, o wiele
przyjemniejszy dla oka, niż ruchliwa ulica, której istnienia po drugiej stronie
jestem boleśnie świadomy. Internat wraz z dziedzińcem stanowią poniekąd inny
świat. Nie wyobrażam sobie życia, bez tej specyficznej atmosfery izolacji. Nikt
nas tu oczywiście siłą nie trzyma, ale niewiele osób czuje potrzebę wychodzenia
poza mury placówki. W środku istnieje coś w rodzaju zamkniętej społeczności,
połączonej na stałe miłością do muzyki. Poczucie, że jestem częścią czegoś tak
złożonego, podobnego prawie do żywego organizmu, wywołuje we mnie dreszcze
ekscytacji. Nigdy nie miałem zbyt wielu przyjaciół, ani nawet kolegów. Nie mam
o to do nikogo żalu. Po prostu nie potrafiłem odnaleźć się wśród moich
rówieśników. Należeli do innej rzeczywistości, zupełnie wtedy odmiennej od
mojej. Pod tym względem zmieniłem się tylko trochę. Sądzę, że zwyczajnie nie
nauczyłem się jak to jest znajdywać przyjaciół. To chyba wymaga praktyki. Mam
wielu kolegów, ale nasze kontakty ograniczają się do krótkich wymian zdań przed
rozpoczęciem zajęć. Odpowiada mi obecny stan rzeczy: przyjąłem rolę
obserwatora.
Zamknąłem dokładnie drzwi do Sali. Żałuję, że nie mam
klucza. Muszę po prostu mieć nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł
przychodzenia tu o tej porze. Futerał na skrzypce zostawiłem pod ścianą, a sam
ustawiłem się na środku pomieszczenia, tyłem do luster. To chyba jedyna rzecz,
której tu nie lubię: jak na byłą salę taneczną przystało, jedną ścianę
pokrywają tu w całości lustra. Nawet kiedy odwracam się do nich tyłem, kątem
oka widzę nieustanny ruch, który utrudnia skupienie. Ale staram się nie
narzekać. Zacząłem kilka dobrze znanych mi melodii na rozgrzewkę. Potem coraz
trudniejsze. Modyfikowałem je po swojemu, eksperymentując z tempem i
wysokością, aż zupełnie przestały przypominać pierwowzory. Powoli zaczynałem
się relaksować po całym dniu.
Musiało minąć sporo czasu, nim drzwi do Sali otworzyły się,
przerywając mi grę. Na dworze było już zupełnie ciemno. Zawszę wchodząc tu
tracę poczucie czasu.
-Czy aby już nie wystarczy, kochaneczku?
Pani Ludmiła. Odpowiednik zwykłej szkolnej woźnej. Zwykle to
właśnie ona ustala, ile wolno mi tu przebywać. Zwykle przed ósmą przychodzi ze
swoim mopem i zestawem kolorowych ściereczek, sygnalizując tym samym, że próba
skończona. Wydaje mi się, że mnie lubi. Ja sam nic do niej nie mam. Kilka razy
chciała, żebym coś jej zagrał. Więc zagrałem i może nawet jej się podobało. Na
tym nasze stosunki się kończą.
Posłusznie włożyłem instrument do futerału i opuściłem
pomieszczenie. Nie miałem jeszcze ochoty wracać do pokoju, ale nie potrafiłem
znaleźć sobie żadnego innego zajęcia. Na
początku roku zwykle niewiele się dzieje.
________________________________
Dziękuję za uwagę, kłaniam się w uniżeniu.
Niektórzy mogą kojarzyć ten tekst z Wattpada, bo tam publikowałam go wczoraj. :)
Prolog wyszedł naprawdę króciutki, bardzo przepraszam.
Liczę na Waszą opinię. :) Dajcie znać co myślicie.
Moje uszanowanie,
Luca V.
Bardzo mi się spodobało ^^ Nie mogę doczekać się pierwszego rozdziału! Sama piszę bloga z motywem muzycznym. Jeśli masz chęć - zajrzyj http://lavirozette.blogspot.com Pozdrawiam cieplutko i życzę weny ponieważ wiem, jaka potrafi być wybredna, zwłaszcza przy takich delikatnych tematach jak muzyka~!
OdpowiedzUsuńAh, tego mi było trzeba, bo Pan Wen dziś chyba jest zajęty kimś innym. Ale Panna Pomysłowość za niego nadrabia, bo inspiracji mam wiele. Teraz zostało to jakoś zgrabnie opisać :)
UsuńCiekawie się zapowiada. Dawaj dalej, bo doczekać się nie mogę. Oczywiście grzecznie poczekam na pierwszy rozdział i nie będę Cię za każdym razem molestować o więcej. Weny i w ogóle.
OdpowiedzUsuń