wtorek, 5 stycznia 2016

Prolog

    FILIP


Moje życie wypełniają dźwięki. Oddycham nimi jak powietrzem. Kocham dreszcze, przebiegające przez całe moje ciało, kiedy w pustej sali rozbrzmiewa pierwsza wysoka nuta, ciągnąc za sobą serię kolejnych, niższych. Skrzypce. Moje palce tańczą. Już sam nie wiem, czy to one tworzą rytm, czy tylko próbują za nim nadążyć. Coraz szybciej, żywiej, głośniej. Smyczek prawie wypada mi z dłoni. Zwalniam. Melodia z chaotycznego krzyku przechodzi w cichą kołysankę. Na zewnątrz powoli robi się ciemno. Nikt mnie nie słucha. Gram tylko dla siebie. Nie boję się już popełniać błędów, tworzyć własnych kombinacji, powtarzać w nieskończoność pięciu szybkich nut, aż zaszyją mi się głęboko pod skórą. Czuję, że żyję.

***

    Kiedy miałem pięć lat, ojciec zabrał mnie na pierwszą lekcję gry. Pamiętam jak dziś zapach starego linoleum w poczekalni szkoły muzycznej. Rodzice nie chcieli od razu szukać prywatnego nauczyciela, gdyż wiązało się to z zakupem instrumentu i całą masą zbędnych wydatków. Nie chodzi o to, że nie było nas stać. Uznano po prostu, że lepiej będzie najpierw sprawdzić, czy się do tego nadaję. Więc jako dziecko zostałem po raz pierwszy zaprowadzony pod niepozorny budynek Szkoły Muzycznej im. …. . W środku było duszno i nieprzyjemnie. Długi korytarz z rzędami identycznych, białych drzwi po bokach oświetlało irytująco rażące światło lamp przemysłowych. Idąc przy ścianie można było usłyszeć urwane melodie, które jednak po jakimś czasie zaczynały się ze sobą zlewać, tworząc męczącą kakofonię. Ojciec kazał mi usiąść na niewygodnym krześle, przypominającym te, z poczekalni u lekarza. Nie podobało mi się to. Wydawało mi się, że czekaliśmy nieznośnie długo, zanim jedne z tych obrzydliwych, śnieżnobiałych drzwi otworzyły się. W pierwszej kolejności zobaczyłem chłopaka, dużo starszego ode mnie, z czarnym pokrowcem w ręku. Szybko jednak zniknął, zastąpiony pociągłą sylwetką jakiejś nieznanej mi kobiety. Jako pięciolatek nie potrafiłem ocenić jej wieku, ale była ewidentnie dużo starsza od ojca. Nie pamiętam dokładne, w co była ubrana. Pewnie już wtedy nosiła długie, czarne spódnice i bluzki o szerokich rękawach. A może zaczęła się tak ubierać dopiero po śmierci męża? Nieistotne. Dwanaście lat temu jawiła mi się jako niezbyt miła osoba, z którą nie chciałem zostać sam na sam, za progiem złowieszczo skrzypiących drzwi. Myślę, że każdy widząc Madame Jacqueline odnosił w pierwszej kolejności właśnie takie wrażenie. Wąskie jak u gada oczy, zaciśnięte w cienką linię usta umalowane szminką w kolorze fuksji, ziemista cera, charakterystyczne, nieco teatralne ruchy. Jej wygląd odzwierciedlał niemal idealnie to, jaka była w rzeczywistości: chłodna, elegancka, surowa. Nie uznawała żadnych kompromisów. Spędziliśmy razem sześć lat. Zdążyłem dokładnie ją poznać. Od naszego pierwszego spotkania, kiedy po raz pierwszy dała mi do ręki skrzypce, zdążyłem tysiące razy ją znienawidzić i pokochać. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wyglądały nasze spotkania na początku. Pewnie niewiele się różniły od tych późniejszych. Madame nie tolerowała żadnych uchybień. Widziała mój potencjał i na swój, często bolesny sposób starała się sprawić, abym go rozwijał. To ona pokazała mi pierwsze melodie, to ona prowadziła mnie za rękę przez prawie połowę mojego życia. Szybko zaczęło mi się to podobać. Nie ćwiczyliśmy już w szkole muzycznej, ale w domu. Godzinami okupowaliśmy salon powtarzając do znudzenia jedno i to samo, aż potrafiłem zagrać bez pomyłki. Ta kobieta nigdy nie dałaby tego po sobie poznać, ale wydaje mi się, że nawet mnie lubiła. Ja też ją chyba lubiłem.
      W wieku jedenastu lat zacząłem wygrywać pierwsze konkursy. Wtedy też Madame Jacquelin musiała mnie zostawić. Rodzice do końca nie chcieli mi wyjaśnić, co się z nią stało. Wiem tylko, że wyjechała gdzieś bardzo daleko, podobno w sprawach rodzinnych i już nigdy nie wróciła. Zamiast niej przyszła Aurelia. Nie znosiłem Aurelii. Nie miałem jednak serca okazywać jej swojej niechęci, ponieważ sama wychodziła ze skóry, żeby być dla mnie miłą. Może to właśnie mnie w niej irytowało. Tęskniłem za moją Madame. Dopiero kolejne sukcesy pozwoliły mi o niej zapomnieć. Dobrze wspominam ten okres. „Cudowne dziecko”. „Obiecujący”. „Uroczy chłopiec”. „Świetlana przyszłość”. Słyszałem te określenia w kółko. Zacząłem wiązać swoją przyszłość z muzyką, choć sądzę, że w tajemnicy moi rodzice robili to już od dawna.
      Prawdziwy przełom nadszedł wraz ze skończeniem gimnazjum, kiedy rodzice oświadczyli, że chcą abym kontynuował edukację w jednym z bardziej prestiżowych liceów muzycznych w kraju. Jakieś dwieście kilometrów z dala od rodzinnego miasta. Oczywiście się zgodziłem.
Wszystko to sprowadza się do mojego obecnego położenia. Zaczynam drugą klasę liceum. Gram najlepiej w całej szkole.

***

      Lekcje już dawno się skończyły, więc wszystkie sale były do mojej dyspozycji. Zawsze tak jest, po południu. Nie lubię ćwiczyć w internacie pełnym uczniów, nawet jeśli chwilowo nie dzielę z nikim pokoju. Czuję się wtedy jakbym za bardzo zwracał na siebie uwagę, jednocześnie otrzymując jej za mało. Mam świadomość, że za ścianą wszyscy słyszą moje próby, a z drugiej strony wiem, że nic sobie z nich nie robią. Poza tym, mój pokój jest za mały. Wręcz czuję jak dźwięki wypełniają pomieszczenie nie pozostawiając mi miejsca na oddech. Inaczej mówiąc, skrzypce są zbyt głośne na tak małą przestrzeń. Idę więc dla odmiany do największej sali, która pierwotnie miała być przeznaczona dla tancerzy. Odkąd szkoła nie posiada już zespołu, próby odbywają się tu bardzo rzadko. Lubię to miejsce. Duże okna wychodzą na teren kampusu, o wiele przyjemniejszy dla oka, niż ruchliwa ulica, której istnienia po drugiej stronie jestem boleśnie świadomy. Internat wraz z dziedzińcem stanowią poniekąd inny świat. Nie wyobrażam sobie życia, bez tej specyficznej atmosfery izolacji. Nikt nas tu oczywiście siłą nie trzyma, ale niewiele osób czuje potrzebę wychodzenia poza mury placówki. W środku istnieje coś w rodzaju zamkniętej społeczności, połączonej na stałe miłością do muzyki. Poczucie, że jestem częścią czegoś tak złożonego, podobnego prawie do żywego organizmu, wywołuje we mnie dreszcze ekscytacji. Nigdy nie miałem zbyt wielu przyjaciół, ani nawet kolegów. Nie mam o to do nikogo żalu. Po prostu nie potrafiłem odnaleźć się wśród moich rówieśników. Należeli do innej rzeczywistości, zupełnie wtedy odmiennej od mojej. Pod tym względem zmieniłem się tylko trochę. Sądzę, że zwyczajnie nie nauczyłem się jak to jest znajdywać przyjaciół. To chyba wymaga praktyki. Mam wielu kolegów, ale nasze kontakty ograniczają się do krótkich wymian zdań przed rozpoczęciem zajęć. Odpowiada mi obecny stan rzeczy: przyjąłem rolę obserwatora.
    Zamknąłem dokładnie drzwi do Sali. Żałuję, że nie mam klucza. Muszę po prostu mieć nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł przychodzenia tu o tej porze. Futerał na skrzypce zostawiłem pod ścianą, a sam ustawiłem się na środku pomieszczenia, tyłem do luster. To chyba jedyna rzecz, której tu nie lubię: jak na byłą salę taneczną przystało, jedną ścianę pokrywają tu w całości lustra. Nawet kiedy odwracam się do nich tyłem, kątem oka widzę nieustanny ruch, który utrudnia skupienie. Ale staram się nie narzekać. Zacząłem kilka dobrze znanych mi melodii na rozgrzewkę. Potem coraz trudniejsze. Modyfikowałem je po swojemu, eksperymentując z tempem i wysokością, aż zupełnie przestały przypominać pierwowzory. Powoli zaczynałem się relaksować po całym dniu.
Musiało minąć sporo czasu, nim drzwi do Sali otworzyły się, przerywając mi grę. Na dworze było już zupełnie ciemno. Zawszę wchodząc tu tracę poczucie czasu.
-Czy aby już nie wystarczy, kochaneczku?
Pani Ludmiła. Odpowiednik zwykłej szkolnej woźnej. Zwykle to właśnie ona ustala, ile wolno mi tu przebywać. Zwykle przed ósmą przychodzi ze swoim mopem i zestawem kolorowych ściereczek, sygnalizując tym samym, że próba skończona. Wydaje mi się, że mnie lubi. Ja sam nic do niej nie mam. Kilka razy chciała, żebym coś jej zagrał. Więc zagrałem i może nawet jej się podobało. Na tym nasze stosunki się kończą.

Posłusznie włożyłem instrument do futerału i opuściłem pomieszczenie. Nie miałem jeszcze ochoty wracać do pokoju, ale nie potrafiłem znaleźć sobie żadnego innego zajęcia.  Na początku roku zwykle niewiele się dzieje.

________________________________
Dziękuję za uwagę, kłaniam się w uniżeniu.
Niektórzy mogą kojarzyć ten tekst z Wattpada, bo tam publikowałam go wczoraj. :)
Prolog wyszedł naprawdę króciutki, bardzo przepraszam. 
Liczę na Waszą opinię. :) Dajcie znać co myślicie.
Moje uszanowanie,
Luca V.

3 komentarze:

  1. Bardzo mi się spodobało ^^ Nie mogę doczekać się pierwszego rozdziału! Sama piszę bloga z motywem muzycznym. Jeśli masz chęć - zajrzyj http://lavirozette.blogspot.com Pozdrawiam cieplutko i życzę weny ponieważ wiem, jaka potrafi być wybredna, zwłaszcza przy takich delikatnych tematach jak muzyka~!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ah, tego mi było trzeba, bo Pan Wen dziś chyba jest zajęty kimś innym. Ale Panna Pomysłowość za niego nadrabia, bo inspiracji mam wiele. Teraz zostało to jakoś zgrabnie opisać :)

      Usuń
  2. Ciekawie się zapowiada. Dawaj dalej, bo doczekać się nie mogę. Oczywiście grzecznie poczekam na pierwszy rozdział i nie będę Cię za każdym razem molestować o więcej. Weny i w ogóle.

    OdpowiedzUsuń